Założone w XIII wieku dziś jest mekką artystów, których atelier i galerie wciskają się w każdy zakątek. Wzdłuż rzeki stoją niesamowite, szalone ławeczki lokalnych twórców, zaś w ogrodach obok drzew rosną sobie kamienne i mosiężne rzeźby. Renesansowa architektura kamieniczek bardzo sprzyja tej kreatywnej atmosferze dając jednocześnie schronienie malutkim sklepikom z biżuterią, rękodziełem, obrazami i wszystkim, co w tym bajkowym mieście powstaje.
Byłam w Krumlovie bardzo wcześnie rano, kiedy jeszcze letni tłum nie zdążył wysypać się na ulice. Po opustoszałych mostkach, które są kolejnym charakterystycznym smaczkiem miasta, dostałam się na wysepkę w żwawym nurcie Wełtawy, by tam z osłonecznionej ławki obserwować zjawiskowo zdobione mury zamku królewskiego pnące się prawie 600 m n. p.m. To kolejna czeska „pohadka” (tłum. bajka).
Wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Krumlov to jedynie 15 tys. mieszkańców żyjących w dżungli hotelików, pensjonatów, restauracyjek i kafejek, w których sami prawdopodobnie bywają rzadko. Bo to jest królestwo gości z całego świata - w ciepły wrześniowy dzień, w ciągu 5 godzin naliczyłam dziesiątki Brytyjczyków, Francuzów, Hiszpan, Rosjan, Amerykanów i oczywiście azjatyckich najeźdźców z ich małymi nieustannie pstrykającymi aparatami. Na zamku można było się naprawdę zgubić.
A zamek to niewątpliwie największa atrakcja pięknego, krętego miasteczka, strzeżona przez biedne niedźwiedzie, które codziennie rano wychodzą do kamiennego okopu by na oczach tłumów pochrupać wyrzucone jak w zoo warzywka. To akurat był najsmutniejszy widok Krumlova. Na szczęście jednak, w plątaninie przepięknych dziedzińców i podwórek, nad którymi króluje Hradek, bogato zdobiona wieża zamkowa, można zapomnieć o biednych strażnikach zamku. Zadbane, odnowione, czyste, pozwalają się przenieść w czasy odrodzenia i już widać na schodach wielkie suknie dworek i rzucające cień na ściany peruki dostojników.
Za dodatkową opłatą (wstęp na teren zamku jest płatny) można z przewodnikiem przejść się po zamkowych komnatach i obejrzeć zgromadzone tam zabytkowe meble oraz inne unikatowe przedmioty arystokracji minionych stuleci. Mnie jednak o wiele dalej zauroczył ciągnący się za zamkiem ogród - wypielęgnowany jak English garden chłodzi w upalne dni i zachwyca stoickim spokojem oraz magią kolorowych kwiatów.
Krumlov ma też własny teatr, który ledwie kilka razy do roku organizuje operowe przedstawienia godne Bacha i Pucciniego. W doskonałym stanie, ale bardzo skrupulatnie chroniony, jest unikatem w skali Europy ze wszystkimi maszyneriami oraz austriackimi ozdobami na ścianach i sklepieniach.
Naturalnie w takim miejscu nieustannie coś się dzieje - wystawy, koncerty, festiwale i happening gęsto przeplatają krumlovski kalendarz. W tym roku od maja do września w amfiteatrze ogrodu Bellarie będzie można oglądać inscenizacje Szekspira, zaś od 17 do 20 czerwca trwa słynny festiwal Pięciolistnej Róży, podczas których gości zobaczą rycerskie turnieje, renesansowe targi i uliczne przedstawienia. W lipcu planowany jest festiwal muzyki kameralnej oraz muzyki dawnej, zaś od połowy lipca do końca sierpnia w historycznym centrum zabrzmią międzynarodowe sławy, jak choćby Jose Cura. We wrześniu jest jeszcze festiwal jazzowy oraz dni otwarte światowego dziedzictwa, które gwarantują dostęp do najbardziej cennych atrakcji w mieście. A to tylko mały wycinek wszystkich imprez, które rozgrywają się w małym, cudnym miasteczku (więcej na stronie: http://www.ckrumlov.info/docs/en/kaktualita.xml).
Wszyscy, którzy wybiorą się już do południowych Czech, mogą wycieczkę do Krumlova połączyć z wizytą w Rozemberku, jeszcze mniejszej mieścince, która z kolei zachwyca ciszą i spokojem, bo turystów jest tu znacznie mniej. Nad niesamowicie malowniczym zakolem Wełtawy usadowiony jest dumny zamek oraz klasztor, zaś w dole miasta urocze rzeczne restauracyjki zapraszają na gulasz i piwo z najlepszym widokiem. Bo do Czech jedzie się też przecież po jedzenie…
Mówiąc szczerze, przez pierwsze miesiące tam narzekałam okrutnie, na małą ilość warzyw i tony mięsa w ciężkich sosach. Świetna to strawa dla zmęczonego chłopa, ale nie dla dbającej o linię kobiety. Gdy jednak człowiek skosztuje tych boskich, gotowanych na parze knedlików, maczanych w gęstym, mięsnym sosie „sviczkovej na smetane” (wieprzowa polędwica w sosie śmietanowym), przybranej kremówką i konfiturą z borówek, to już narzekać nie można. Wegetarianie zawsze mogą wszak znaleźć w karcie smażony ser (żółty, pleśniowy lub camembert) albo zapiekane z serem brokuły, zaś dla miłośników mięs, gulasz z dzika albo sarny będzie wystarczającym powodem by wracać przy każdej okazji…
Agata Chabierska
Fot: Jakub Pavlinec
Fot: Jakub Pavlinec