Są tacy, co nawet po osiemnastce i odbierając Fryderyka, nie marzą o niczym innym, niż wykrzyczeć ze sceny: Fak ju! Nienawidzę was! Są i tacy, co myślą o nich głównie jak o bezkształtnych glutach ektoplazmy rozmazanych w tle fotografii z połowinek. A są i tacy, którzy wierzą, że to właśnie im zawdzięczają umiejętność samodzielnego myślenia, czyli wszystko.
Z okazji dnia nauczyciela warto wspomnieć tych ostatnich. Pozostałym - anturium w oko. Z przybraniem.
Miałam niewielu wspaniałych nauczycieli i nie wszyscy uczyli mnie życia. Np. anglistka – straszna kosa – nauczyła mnie tylko angielskiego. Ale NAUCZYŁA, co jeszcze 15 lat temu nie było takim hop-siup w publicznej szkole (i nadal chyba nie jest). Co mi dała umiejętność płynnego posługiwania się tym językiem? Wszystko, co w życiu najfajniejsze – swobodę, odwagę, horyzont, podróże, zagranicznych chłopaków, pierwsze napiwki w dolarach i funtach, które mogłam przehulać na Balearach, zamorskie studia, przyjaźnie z ludźmi zewsząd, radość z oglądania filmów bez lektora i napisów. I rozumienia piosenek bez zaglądania na ostatnią stronę Bravo (#gimbynieznajo).
Albo polonistka, dla której literatura była prawdziwsza niż świat i która pożyczała nam własne książki owinięte w kartki ze starych kalendarzy, bo zasoby naszej biblioteki kończyły się na jakimś 1978. A po Stasiuka, Tokarczuk i Filipiak trzeba by jechać do miasta wojewódzkiego, gdyż w trzech księgarniach w mieście to głównie jednak Grochola. No i kosztowali tyle, co nowy podkład L’Oreala, a jednak pryszcze. Gadałyśmy potem o tych ludziach z książek, jak o ludziach z gazet, a nawet z osiedla. Godzinami. Po godzinach. To ona nauczyła mnie czytać. Miałam wtedy z 16 lat i od tamtej pory nie mogę przestać.
Albo historyczka, która uczyła nas XX wieku i WOSu już tylko z własnych notatek, bo żaden podręcznik nie był dość syntetyczny. Zaczynała lekcje od 15 minut dyktowania faktograficznej piguły, którą łykałyśmy bez popitki, żeby przez resztę czasu razem rozkminiać, o co w tym wszystkim chodziło, jak się stało, co się stało i czemu stać się musiało. Albo nie musiało. Dekolonizacja, bliskowschodni węzeł gordyjski, Mao, Pol Pot, Milošević. Ale też Havel i Desmond Tutu. Czy nadal w większości liceów nie „przerabia” się historii najnowszej, bo nie wystarcza czasu?
Miałam też nauczycieli tańca, którzy uczyli nas szczerze rozmawiać – sadzali 10-13-15 latków w kręgu zawsze, gdy był jakiś problem. I tak długo go omawialiśmy, aż stało się jasne w czym rzecz, aż pękały wszystkie gule w gardłach i znów było normalnie. Obrót w pra-wo!
I miałam nauczycielkę teatru (recytacji właściwie), która mnie nauczyła, że najfajniejsi są chłopcy mówiący poezją z głowy (choć niekoniecznie tą własną). I że Miron to nie tylko dobre imię dla kota. Oraz że wszyscy gramy, tylko nie wszyscy równie przekonująco.
Fak ju! Nienawidzę was! Zmarnowaliście mi słodkie bezmyślne życie.
Hanna Samson, Filip Chajzer, Roszczeniowa Trzydziestka - przeczytaj opinie naszych komentatorów!