Co to jest szczęście? Wiele światłych głów trudziło się, by o szczęściu coś mądrze napisać. Powstały opasłe traktaty. W filmach, powieściach, piosenkach palmę pierwszeństwa szczęściu wytrąciła miłość. Ale i to niekoniecznie, bo wielu myślicieli między miłością i szczęściem stawia znak równości. Tak, tak! Nad szczęściem głowią się nie tylko humaniści.
Albert Einstein ponoć nawet podał wzór na to uczucie. A biochemicy kombinują jak dozować endorfiny, by szczęście było względnie trwałe. Pozwólcie, że i ja dorzucę trzy grosze…
Pamiętam to jakby było wczoraj, choć minęła blisko dekada. Końcówka grudnia. Wszyscy w ferworze świątecznych przygotowań. Stroiki, choinki, fajerwerki. W pakiecie z paczką od świętego Mikołaja z przedszkola Średni Syn przyniósł ospę. Z godziny na godzinę jego ciałko pokrywało się ropnymi bąbelkami i niemiłosiernie swędziało. Gorączka 39 stopni. Mój czterolatek półprzytomny. Spał w rękawiczkach, żeby się nie drapać. A obok czuwałam ja, bo rękawiczki średnio zdawały egzamin. Trzeba było trzymać mu ręce, by nie wydrapał sobie dziury na stałe.
Trzy nieprzespane noce minęły i czwartego dnia choróbsko daje za wygraną. Gorączka spada, a pęcherzyki jakby zrezygnowały z natarcia. Euforia trwała jakieś dwie godziny. Zaraz potem Najstarszy Syn wyznał, że coś go na brzuchu swędzi. Wieczorem był już cały zsypany. Moje wnioski co do ciężkiego przebiegu choroby prędko się zweryfikowały.
Ospa Średniego i Najstarszego była jak katar przy zapaleniu płuc. Masakra. Nie miał zdrowego fragmentu skóry, a paskudne pęcherze nie zadawalały się tkankami zewnętrznymi wdzierając się nawet w usta i oczy. Kolejne nieprzespane noce. Nawet nie katowałam go rękawiczkami. Nie miał siły się drapać. Raz po raz cicho płakał.
Temperatura niebezpiecznie zbliżała się do 41 stopni. Trzeba było czuwać, by tego pułapu nie przekroczyła. Mąż dzielnie pomagał, zajmując się głównie resztą rodzeństwa. Nie trudno się domyślić, że po kolejnych nieprzespanych trzech nocach pierwszą złowrogą kropkę zauważyłam na twarzy Najmłodszego. Powitałam ją płaczem.
Lidia Góralewicz: "Jestem mamą to moja kariera!"
Czym bardziej pogarszał się stan Najmłodszego, tym mój organizm nabierał dziwnego wigoru. Najpierw zaczęłam widzieć podwójne, potem wzrok się ustabilizował. Wyostrzył. Przestałam odczuwać głód. Właściwie w ogóle mogłabym się obywać bez jedzenia. Jedynym pokarmem była kawa. I o ile do niedawna chciałam łapać każdą chwilę snu, o tyle teraz nie mogłam zasnąć, nawet jeśli trafiała się piętnastominutowa okazja do drzemki. Krew szybko pulsowała w żyłach. Czułam się jak podłączona do kroplówki z adrenaliną. Pasował mi taki układ. Power pomagał. A nadal lekko nie było. Półtoraroczny Synek nie chciał współpracować w kwestii rękawiczek i nie planował też leżeć spokojnie. Nie pozostawało nic innego, jak tylko nieustannie trzymać go na kolanach.
Dziewiątej nocy od pierwszego spotkania z chorobą nagle zasnęłam. Kamiennym snem. Nie wiem ile minęło czasu. Kwadrans? Może trzy godziny? Obudziłam się w środku nocy i na rękach dziecka nie było! Nigdzie go nie było! Przeszukałam cały pokój, w którym urządziliśmy sobie lazaret. Przeszukałam pokój braci. Nim resztką rozsądku zwalczyłam chęć zaalarmowania rodziny, znalazłam Synka spokojnie śpiącego w swoim łóżeczku. Tyle, że procesu usypiania go, przeniesienia do łóżeczka mój mózg nie zarejestrował. Jakiś autopilot mi się włączył, czy co? Nie wiem. Wiem, że stres sięgnął zenitu! Nie miałam siły nawet płakać.
Mózg za to zaczął projektować wizje… Gdzie bym mogła być i co bym teraz mogła robić, gdyby nie uwiązanie przy dzieciach. Ile pieniędzy mielibyśmy z mężem. Zapewne lepszą pracę. Może powiększyłabym grono znajomych? Zamieszkała w większym mieście? Jakieś podróże? Wczasy? Stać by nas było na Wyspy Kanaryjskie. I może udało by się wysupłać budżet na panią do sprzątania? Więcej czasu dla siebie. Może domek letniskowy, gdzieś w górach, przy strumyku z kominkiem i stertą książek w biblioteczce? Tylko gorzej zimą.
Projekcja mózgu znów wróciła w ciepłe kraje. Gdzieś pomiędzy słoneczną plażą na Haiti, a starą winnicą w Toskanii… w końcu TO poczułam. Tak mocno i dobitnie, że pamiętam do dziś. Poczułam SZCZĘŚCIE! Szczęście tak silne, że aż zabrakło tchu. Szczęście z faktu, że jestem tu gdzie jestem. Szczęście z tego co mam.
Uświadomiłam sobie właśnie, że nie chcę podróży. Nie chcę chatki w górach i winnicy. Nie chcę bywać, poznawać i zwiedzać. Nie ma takiego scenariusza życia, z którym bym się chciała podmienić. Nawet złotej rybce nic bym nie miała do powiedzenia, bo pragnienia kończą się tam, gdzie szczęście się zaczyna. Moje tu i teraz jest idealne. Mąż, dzieci, ciężka praca, średnia płaca… i pełnia szczęścia w sercu. Cóż można chcieć więcej? Nic. Wcześniej też cieszyłam się życiem, ale pełna świadomość własnego szczęścia przyszła wraz z ospą w moje progi. Choroba się wyniosła, a szczęście zostało już na stałe.
Zatem nie życzę zdrowia w Nowym Roku, bo nic nie jest tak dobre na refleksję o życiu, jak czas choroby. Nie życzę bogactwa, bo pogoń za lepszym „jutrem” zabija radość z „dzisiaj”. Nie życzę spełnienia marzeń, bo o czym byś śniła? Nie życzę Ci, by znikło zmęczenie, gorycz i trudy codzienności, bo jak pisała moja mądra Koleżanka Kasia, aby być w pełni człowiekiem, musimy bólu doświadczać.
W zamian za to, życzę SZCZĘŚCIA. Prawdziwego! Szczęścia z tego, że jesteś tym, kim jesteś. Szczęścia, że robisz to, co kochasz. Szczęścia z idealnego życia, choć może z nieidealnym zapleczem. Szczęścia, gdy masz już wszystko co Ci bliskie sercu. Szczęścia takiego, że na widok złotej rybki powiesz tylko: „spływaj mała!” Szczęścia, które dziś, będzie jedynym noworocznym postanowieniem! Trudne? Wiem. Zaryzykuj! Warto… W Nowym Roku bądźcie SZCZĘŚLIWE POLKI!