Lubię być dzieckiem. Nieodpowiedzialnym, beztroskim, a jak chcę to często i gnuśnym bachorem wnerwiającym całą okolicę. Uwielbiam to. Trzymanie w swoim portfolio nastrojów odpowiadających rozwojowi 9-latka jest chyba najlepszym antidotum na szajs czasów, w których przyszło nam żyć.
Chcąc podjąć próbę zrozumienia wystąpień aparatu rządowego o aborcji i in vitro, trzeba by cały tydzień chodzić na kompletnej bani, a ciężko będzie znaleźć pracodawcę gotowego zrozumieć nasz spirytusowy protest song.
Co więcej, paniom z wielkich miast, które dzień zaczynają od włączenia kanału informacyjnego nie wypada łoić od rana gołdy... a przecież biorąc pod uwagę zawartość merytoryczną projektu ustawy przewidującego karanie kobiet odsiadką w pierdlu za dokonanie aborcji - już przed wzięciem pilota do łapy - należałoby odbić łokciem dno flaszki.
Nieeleganckie to i niezdrowe, a kac niestety kompletnie w dzisiejszych czasach się nie opłaca. Czas to piniądz. Piniądze to nie wszystko, ale wszystko bez piniędzy to... wiadomo co. Nerwowy niestety choleryk ze mnie, a i radykalne myśli nie są mi obce. Szczególnie kiedy wewnętrzny debilometr miga na czerwono. Domyślacie się zatem, że ostatnimi czasy naparza jak strobo w Manieczkach. Jest jednak na to sposób.
Ponad 30 lat życia wystarczyło na wypracowanie antybiotyku odpierającego brutalne ataki debilizmu ciżby z okrągłego składu pustaków w warszawskim śródmieściu południowym.
Prace nad autorskim lekiem nie były tanie. Wszak 2500 PLN piechotą nie chodzi. Tyle kosztował mnie FSO Polonez Caro plus GLI z 1997 roku. Obok Malucha i Dużego Fiata trzeci największy klasyk rodzimej motoryzacji. To mój wehikuł czasu. Jednym trzaśnięciem drzwi przenoszę się do czasów wypraw nad morze z rodzicami. Znowu jestem w Łebie na campingu Intercamp, znowu jedziemy z tatą na Glinianki do Zielonki kąpać się w brei, która wtedy sprawiała więcej radości, niż dzisiaj najlepsze wybrzeża południowej Europy. Zapach tapicerki, dźwięk odpalającego silnika, widok zabawkowego psa z tylnej półki nad bagażnikiem, machającego bezwładnie głową na każdym kolejnym wyboju.
Wehikuł nie zadziałałby bez rytualnej playlisty. Jest więc Papa Dance, późniejsze szlagiery Varius Manx, legendarne Fasolki, Natalia Kukulska, która sama wyglądała kiedyś jak urocza fasolka i w końcu klasyczne Disco Polo czyli muzyka, która urodziła się z pragnienia wolności.
Wolny rynek gospodarczy miał swojego malutkiego brata - ryneczek muzyczny, który też pragnął być bardzo zachodni, kolorowy, wolny, a w połączeniu z polską ludowością był po prostu zabawnie przaśny. Co innego mogłoby powstać z krzyżówki Modern Talking, weselnej biesiady i Italo Disco... ?
Jadę więc poldkiem przez Italię, z głośników leci - Ole Olek, Niech żyje wolność, Tokyo czy Nasz Disneyland - czyli hity z czasów, w których ten kraj na serio wstawał z kolan. Szkoda, że mało kto to wtedy widział a dzisiaj pamięta. I wiecie co ? Nie jestem sam. Ludzi, którzy znowu chcą być dziećmi na tej samej autostradzie są setki. Nie wiem czy otwarcie i bezceremonialnie przyznają się do słuchania DiscoPolo i jakie mają wspomnienia z dzieciństwa, ale jedziemy razem, wszyscy w samochodach z rodowodem zza ściany wschodniej.
Jadą więc Warszawy, Skody, Zaporożce, Duże Fiaty, Maluchy, jest czeski pojazd dla niepełnosprawnych, radzieckie Łady i NRDowskie Trabanty. 20% z nich nie wróci już do kraju, schrzanią się na amen a koszt transportu do Polski będzie przekraczać ich wartość. Najprościej będzie więc zdjąć tablice, zerwać naklejki i porzucić w krzakach.
80% pokona jednak ponad 3000 kilometrów w jedną stronę - z Warszawy przez Palermo na Sycylii aż do Tunezji, po drodze naprawiając wszystko to, co może się zepsuć w kilkudziesięcioletnich samochodach, które krzywe wychodziły już z fabryk.
Ten osobliwy rajd to Złombol - genialna inicjatywa grupy zapaleńców ze Śląska. Każda załoga ma rok na zebranie pieniędzy od darczyńców. Ci oklejają ich retro samochody, a pieniądze za powierzchnie reklamową przelewają na dzieciaki ze śląskich domów dziecka. W tym roku prawie 600 załóg zebrało okrągły MILION ZŁOTYCH. Dzięki tej gigantycznej kasie dzieci wyjadą na wycieczki i wakacje, dostaną telewizory i konsole. Nie będą musiały się wstydzić, kiedy ich koledzy w szkole będą opowiadać o tym jak fajnie jest odpalić FIFĘ 17 po lekcjach.
Ja natomiast odrobiłem dzisiaj lekcję z bezinteresownej przyjaźni. W tym momencie miałem być już na Sycylii, jestem jednak w środku włoskiego buta. Teoretycznie plan posypał się jak poparcie PO, praktycznie uratowałem ekipę z przegrzanego na autostradzie Żuka. Nie poradził sobie rak nieborak z podjazdem pod górę. Fajnie jest uwalić się smarem, ułożyć lego technics z chłodnicy, alternatora, trytytek i srebrnej taśmy, jednak jeszcze fajniej przypomnieć sobie, jak ważne jest wsparcie drugiego człowieka wtedy, kiedy sam jesteś już bezsilny. To chyba największa wartość imprezy w której z dumą biorę właśnie udział. Ot mój dziecięcy antybiotyk.
Sen o dresiarze - felieton Filipa Chajzera
Nie trzeba jednak jechać "złomem" do Włoch, żeby go skonstruować. W czasie genialnie przenosi też guma turbo i klucze na sznurówce dyndające pod szyją, obiad u mamy i telefon do babci. Dobrze mieć swój wehikuł czasu do przenoszenia wszystkiego, co złe z głowy prosto do dupy.