Doktor Google - felieton Lidii Góralewicz dla Polki.p

doktor google fot. Fotolia
"Forbes" informuje, że Polacy coraz więcej wydają na polisy medyczne. Smutne. Kraj, który szczyci się posiadaniem bezpłatnej służby zdrowia, wymusza na obywatelach opłacanie prywatnych specjalistów. Oczywiście jest alternatywa… tyle, że organizm zwykle odmawia bezbolesnego oczekiwania na wizytę w 2017 roku. Ale jest przecież jeszcze jedno rozwiązanie: Doktor Google! Od października przyjmuje ze wzmożoną intensywnością. I bez stania w kolejce! Korzystacie?
Lidia Góralewicz / 14.10.2016 20:54
doktor google fot. Fotolia

Myślałam, że puszczę pawia. Przepraszam za słowa, ale tak było. Autentycznie! Nie wiem jak inaczej miałabym opisać to uczucie, gdy na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiło się zdjęcie dolnego (jak mniemam) fragmentu brzucha upstrzonego ropnymi pęcherzami, przy których wspomnienie ospy wietrznej mojej córci, to jak kichnięcie przy zapaleniu płuc. Zaraz obrzydzenie zamieniło się w falę współczucia. Właścicielka nieszczęsnego brzucha przepraszała za fotkę i błagała internautów o pomoc. Oczywiście u lekarza była. Na dyżurze, bo u internisty miejsc zabrakło, a na dermatologa trzeba czekać. Dostała jakąś maść i… Szkoda opisywać jej perypetie. Fakt, że w desperacji szukała wsparcia na Facebooku. Pomyślisz, że to głupie? Zapewne zweryfikowałbyś swój pogląd, gdyby pragnienie zerwania powłok cielesnych bez znieczulenia stało się uczuciem dominującym.  

Ktoś powie, że poszukiwanie diagnoz lekarskich w sieci jest nieodpowiedzialne.

Ja śmiem twierdzić, że nieodpowiedzialnym jest NIE szukać wiedzy, gdziekolwiek jest dostępna. Pogląd ten wypracowałam przez lata i będę bronić go jak niepodległości. 

Kiedyś było inaczej. Też wierzyłam, że lekarz  to jest gość, którego autorytet jest nie do podważenia. I tylko doktor wie, co jest słuszne. Przy drugim dziecku, jak pewnie każda matka, nabrałam trochę wprawy i zaczęłam stawiać pierwsze trafne diagnozy. Nifuroksazyd w syropku na biegunkę. Bactrim (choć dziś się go już nie zaleca), na lżejsze dolegliwości oskrzelowe. Augmentin, gdy jest jeszcze gorzej. I tak dalej… Wprawnie dobierałam dawkowanie. Sęk w tym, że nikt mi nie dał prawa do wypisywania recept. I Bogu dzięki! Niechybnie bym go nadużywała. Jednakże pewną wiedzę wziętą „z doświadczenia” posiadłam. Jak tysiące… czy nawet miliony osób, którym kiedyś dane było chorować. 

Dr Google (pół)prawdę ci powie

Dzielenie się tą mądrością i łączenie w bólu online stało się tak powszechne, że niemalże każde schorzenie, a co ważniejsze każde badanie opisane jest w sieci setki razy. Do tego tysiące rad, czym daną dolegliwość leczyć, jakie są domowe metody lub gdzie zaopatrzyć się w leki, nie zawsze legalne (sic!). Korzystać z tej niefachowej wiedzy, czy nie korzystać? O to jest pytanie! Tym bardziej, że już nie jedne drzwi w gabinecie lekarskim trzasnęły z hukiem, gdy oświecony wiedzą Doktora Google pacjent, domagał się odpowiedzi na nurtujące go pytania.  

Przyznaję: raz żałowałam, że „przekopałam” internet. Lekarka postawiła synowi diagnozę: miastenia!
– I proszę lepiej  o tym nie czytać – grzecznie zasugerowała.
Nie posłuchałam. Kto by posłuchał, skoro dziecko ma chorobę, której istnienia nawet nie podejrzewałam? Kosztowało mnie to utratę 10 kilogramów wagi w przeciągu 2 tygodni, nim inni medycy zdołali miastenię wykluczyć.  

Innym razem, po roku leczenia zapalenia oskrzeli, jakiś 365 nieprzespanych nocach i litrach wypitego antybiotyku Doktor Google poinformował mnie, że syn ma astmę. Bingo! Wtedy płakać mi się chciało, że tak długo zwlekałam z konsultacją u tego powszechnie szanowanego specjalisty. 

Teraz już nie czekam. Gdy lekarka przepisała córce rivanol i antybiotyk (notabene bez oglądania dziecka!), a Doktor Google sugerował pilną wizytę na bloku operacyjnym, posłuchałam tego drugiego. Cóż miałam do stracenia? Najwyżej by mnie wyśmiali. Nie jest to wygórowana cena za zdrowie dziecka.  Nie wyśmiali. Tego samego dnia Mała znalazła się tam, gdzie Google sugerowało. 

9 sygnałów, że powinnaś zmienić lekarza

Zatem Doktor Google jest moim wiernym przyjacielem. Jesienią „spotykamy” się jakby częściej. Diagnozę tego zaprzyjaźnionego znachora weryfikuję ze specjalistami, którym otwarcie mogę powiedzieć, że coś „wyczytałam w internecie”. Nie krzyczą na mnie. Nawet jeśli, coś im się nie podoba, to tego nie okazują. Rozwiewają wątpliwości. Chwalą Doktora Google lub się z nim spierają. Wizytę kończą grzecznie pytając, czy mam jeszcze jakieś kwestie do wyjaśnienia. Cóż, jestem szczęśliwą posiadaczką pakietu medycznego w prywatnej przychodni, w której zorientowali się, że mamy już XXI wiek.

Skazanym na NFZ radzę jednak szukać, pytać, dowiadywać się, dociekać… męczyć lekarzy swoimi wątpliwościami. Może się wkurzą.

Może nawet nakrzyczą... Co jest  zrozumiale, jeśli liczba przyjętych pacjentów przekracza próg ludzkiej wytrzymałości (wciąż wierzę, że chcą dobrze, a nie zawsze mogą). A może sami się czegoś nauczą do internetowego doktora? 

– O jaka ciekawa bakteria! Pierwszy raz widzę na oczy taki wynik – rozanieliła się jedna z lekarek i bez żenady uruchomiła Wikipedię, by dowiedzieć się więcej o moim przeciwniku. I dobrze! Bo kto pyta, nie błądzi. 

Doktor Google jest w porządku! Przeraża jednak fakt, że dla wielu z nas wciąż jest jedynym medycznym konsultantem. A zapytanie z frazą: „bez recepty” bije w sieciowych wyszukiwarkach rekordy popularności.

Przeczytaj też: Prowincjuszka na zakupach oraz inne komentarze Lidii Góralewicz

 

Redakcja poleca

REKLAMA