Ania z Zielonego Wzgórza. Ile kobietom dała ta książka? Felieton Roszczeniowej Trzydziestki

Kobieta rysunek fot. Roszczeniowa Trzydziestka
Pod śmietnikiem stoją oni dwaj. Ojciec i syn. Stoją i patrzą na mnie - sąsiadkę objuczoną workami. Ja idę i też patrzę. „Dzień dobry” - mówię w końcu, chociaż nie ja powinnam pierwsza, ale co mi tam, mamy czasy równouprawnienia, mamy wolność, równość, braterstwo, a poza tym korona mi nie spadnie. 
Nadal łypią. Cisza. Zero odpowiedzi. Nie wiem, w jakich książkach zaczytuje się małe chamiątko spod śmietnika. Nie wiem, po jakie sięga jego tata. Ale myślę, że gdyby stała tam jedna z tych dziewczynek, które zaczytywały się w Ani z Zielonego Wzgórza to ten cały obrazek wyglądałby inaczej.
Roszczeniowa Trzydziestka / 18.04.2017 16:36
Kobieta rysunek fot. Roszczeniowa Trzydziestka

I teraz test dla wszystkich – zgadujcie, czy pacholę:

  • Zacznie nagle mówić „dzień dobry” i w ogóle być grzeczne.
  • Będzie niewychowanym bucem jak tatuś.
  • Odpowiedź druga jest spoko.

Roszczeniowa Trzydziestka: Ciszej trochę! Czyli rozważania konserwy

Nie czepiam się dzieciaka. Nie on winien. Ale od razu przypomina mi się, jak niedawno odświeżałam sobie Anię z Zielonego Wzgórza. Takie spotkania po latach mogą boleć, ale nie w tym wypadku. Po latach Ania nadal jest fantastyczna, choć w zupełnie inny sposób. Dlaczego jednak chudziutka kanadyjska sierota skojarzyła mi się z pulchnym osiedlowym minibucem? Wspomnijmy scenę, w której Ania musi przeprosić panią Linde. Przy czym zarówno ona, jak i pani Linde miały tu swoje za uszami. Lata temu czytałam ten fragment z perspektywy Ani, widząc jawną niesprawiedliwość. Dziś dostrzegam znacznie więcej. Przede wszystkim humor (Ania zaklina się, że wolałaby dać się uwięzić w straszliwym lochu, byle nie przepraszać, Maryla spokojnie odpowiada, że niestety Avonlea nie dysponuje takimi miejscami, trzeba więc będzie iść do pani Linde), ale też rozsądek (pani Linde od pamiętnych przeprosin była do rany przyłóż i wiele razy całej rodzinie pomagała, czyli dyplomacją można więcej zdziałać niż fochem). Jednego i drugiego brakowało bucom spod osiedlowego śmietnika. Ale pokój z nimi. Skupmy się lepiej na Ani.

Czego Roszczeniowe Trzydziestki najbardziej zazdroszczą kobietom w związkach?

Bo była to książka dla mojego pokolenia niezwykła. Śmiem nawet twierdzić, że najważniejsza. Jasne, leżąc na kocu pod blokiem zaczytywałyśmy się w Dzieciach z Bullerbyn, Braciach Lwie serce czy Ronji Córce Zbójnika, ale to był dodatek. Pierwsze skrzypce (przynajmniej w mojej małej społeczności) grała właśnie Ania. Późniejsze rozmowy z innymi trzydziestokilkulatkami z całej Polski potwierdziły przypuszczenia – ta seria była dla nas kultowa. Jako Roszczeniowa Trzydziestka mogę tylko przyklasnąć.

W końcu nasza bohaterka też była roszczeniowa. I to od małego. Wprawdzie teoretycznie zapewniała, że zadowoli się czym bądź, ale pamiętacie, co powiedziała na sukienki bez bufiastych rękawów? „Będę sobie wyobrażała, że mi się podobają.” – wbita w roszczeniowym stylu 10/10. A jej pierwszy kontakt z kolesiem? No cóż, może my nie używamy przemocy i nie rozbijamy ludziom na głowie tabliczek, ale reagujemy podobną wściekłością na słabe, pseudozalotne teksty.
Ale sztuka bycia Roszczeniową Trzydziestką, to nie jedyne, co przekazał nam ten słodki rudzielec. Co w takim razie jeszcze (choć po części) dzisiejsze trzydziesto-czterdziestolatki zawdzięczają Ani?

Po pierwsze -  dobre maniery.
Mimo wszystko. Ania mogła ochrzanić panią Linde.  Mogła chwilami zadzierać nosa. Ale i tak dzieciaki z tej książki wychowywane były jak panienki z dobrych domów, mimo że mówimy o farmerach z małej wsi. Takie czasy? No pewnie. Ale nam się to trochę udzielało. Nie pamiętam, żeby wśród znajomych rodziców w tamtych czasach były takie okazy jak osiedlowy chambuc z synem, raczej dawali nam dobry przykład, mimo to książka doskonale go utrwalała. Trochę wiktoriańskiej kindersztuby nam nie zaszkodziło.

Po drugie –  dystans do siebie.
Z każdą kolejną stroną, Ania nabierała go coraz więcej i uczyła nas, jak śmiać się z siebie. Najpierw widzieliśmy ją sadzącą patetyczne teksty, potem stopniowo uczącą się mieć z nich bekę. Jeśli ona dała sobie spokój nawet ze znienawidzonym kolorem włosów, to hej! Każda z nas może pokonać kompleksy. A przy okazji, liczba Roszczeniowych, które przynajmniej raz skończyły z fatalnym kolorem włosów (fryzurą, brwiami, stanem cery), bo coś nie wyszło przy próbie tuszowania kompleksów liczy się pewnie w grube tysiące. Jako dorosła już się aż tak nie śmieję z zielonych włosów. Już rozumiem.

Po trzecie – przyjaźń.
Ta książka to fundament niejednej przyjaźni, trwającej później całe lata. Ale to też opowieść o koleżeństwie, zgranej paczce dziewczyn, z których każda miała wyrazisty i nie zawsze łatwy charakter (scenarzyści, uczcie się!). To pozwalało ogarnąć wyzwania dzieciństwa. Jeśli jedna z was notorycznie zmyśla (to byłam ja), inna plotkuje, jeszcze inna to drama queen a kolejna niczego nie traktuje serio, to mimo wszystko musicie się dogadać, bo dzielicie jedną klase i jedno osiedle. A jak dogadacie się mając lat 11 to potem lepiej dogadujecie się z ludźmi mając 31. Potwierdzone info.

Po czwarte – samorealizacja.
Podsumujmy – Ania była prymuską, zdobyła stypendium, ukończyła uniwersytet, zarabiała na siebie (pamiętajmy, że to były czasy, w których studia i kariera kobiet były jednak rzadkością), a nawet wydała książkę. Przez jakiś czas miałam do niej pewien żal, że nic z tym nie zrobiła. Ot zaczęła rodzić dzieci i już, koniec przygód. Ale z wiekiem przekonuję się, że to też było w niej na swój sposób piękne: okej, zdobyłam wszystkie cele, teraz nie mam już parcia na kolejne szczeble. Czasem sukcesem jest właśnie stwierdzenie, że jest się w miejscu docelowym. W dzisiejszych czasach to także akt niemalże odwagi. Może nawet bardziej niż wtedy. Poważnie. Czasem nawet zastanawiam się, czy dziewczyny, która mówi, OK chcę być mamą na pełen etat i nic nikomu do tego, nie ma czegoś z dawnych emancypantek. Tak czy siak, od małego obcowałyśmy z postawą „robię co chcę i mnie nie zatrzymacie” – między innymi dzięki Ani.

Po piąte – umiejętność odpuszczania.
No właśnie. Ania nie tylko wiedziała kiedy opuścić wyścig po karierę, ale także umiała odpuszczać ludziom. Od pani Linde, przez złośliwą żmijkę Józię Pye (każdy miał taką Józię w swojej własnej historii), po cały korowód dość wrednych postaci poza Avonlea. Odpuszczała im, starała się zrozumieć i zawsze dobrze na tym wychodziła. Trudną sztukę odpuszczania ludziom ćwiczę i doceniam dopiero po trzydziestce. Przydaje się.

Pewnie każdy dopisałby jeszcze po kilka punktów, ważnych dla niego. Ja na przykład mogę powiedzieć, że być może to właśnie dzięki Ani wyrosłam na copywriterkę. Poważnie. Ania twierdziła stanowczo: "Kiedy mi się nie podoba imię jakiejś osoby lub rzeczy, zawsze staram się wymyślić inne i potem już tak ją nazywam." Małpując po niej, chodziłyśmy i nazywałyśmy z przyjaciółką wszystkie miejsca zabaw. Do dziś pamiętam, że do mojej A. szło się obok Drzewa Imienia Barszczu Czerwonego. To była najmniej romantyczna z nazw, może dlatego nie wstydzę się dziś jej tu podawać. Resztę zachowajmy z A. dla siebie „dopóki słońce i księżyc istnieć będą”.

Nie wiem, w jakich książkach zaczytuje się małe chamiątko spod osiedlowego śmietnika. Nie wiem po jakie sięga jego tata. Ale myślę, że gdyby stała tam jedna z tych dziewczynek, które – jak moja banda – zaczytywały się w Ani, to ten cały obrazek ze wstępu wyglądałby inaczej. A może nawet świat wyglądałby inaczej. Na pewno dawałby sporo pola dla wyobraźni ;)

Przeczytaj więcej komentarzy naszych autorów na Polki.pl!

Redakcja poleca

REKLAMA