Nie wiem, czy każdy kot jest wszystkożerny, ale najwyraźniej apetyt to ja mam po mojej pani. Ona nic nie robi, tylko wciąż coś wcina! Pominę już, że wcale nie chce się ze mną dzielić.
Mrauuu! (No dobra… są dni, gdy jakieś ochłapy wpadną do mojej miseczki. Częściej jednak pani je i je, a mi jedynie pozwala wdychać mniej lub bardziej aromatyczne zapachy. Tak chowa talerzyk, bym nie mógł uszczknąć nawet odrobinki, prrrr…)
To jednak jeszcze nic! Moja pani wpadła na pomysł, że sobie kota (to znaczy mnie) WYCHOWA.
Widzieliście kiedy zaprogramowanego kicia? Mrauuu!
Uwierzycie, że przez tydzień czułem się jak w zegarku?! Nikt nie spytał, ile jedzonka chcę mieć w miseczce. Nikt nie pomyślał, że trzy łyżeczki mięska to za mało… nawet dla małego kotka. Nikt nie zatroszczył się, czy aby nie grozi mi niedożywienie. Ot, trzy razy dziennie moja miska na jakieś trzy minutki wypełniała się jedzonkiem. Tyle!
Kilka machnięć języczkiem, i już dno w miseczce widziałem. (Dobrze choć, że pani nie kupiła takiej z „moją” podobizną! Jednak nawet niebieska pusta miska wygląda wyjątkowo smutno w kuchni pełnej jedzonka…)
Jeszcze bym rozumiał, gdyby moja pani też jadała tak mało, i tak rzadko. Ale nie! Przy niej lodówka nie ma czasu się dobrze zmrozić. (Klik! Klik! Na pamięć znam ten dźwięk… mrauuu!)
Powiem wam w sekrecie, że na samym początku, pod nieobecność mojej pani, próbowałem się dostać do lodówki i coś przegryźć. Niestety, nie udało się. Drapałem i drapałem tak mocno, że aż ślad pozostał, ale jedynie pazurki sobie stępiłem.
Już myślałem, że będę przez cały swój koci żywot odżywiał się powietrzem, ale na szczęście pewnego dnia przyszła moja ulubiona ciocia i krzyknęła, że koty JEDZĄ. A nie tylko patrzą na jedzenie z daleka!
Uwierzycie, że od tej pory nie mam grafiku? I ścisłej diety? Miseczka aż ugina się od jedzenia. Może jeszcze kiedyś pani zrozumie, że jedzenie z puszki nie musi być na co dzień i od święta. Nawet winogrono od czasu do czasu mi smakuje. Miauuu!
Na koniec jeszcze się pochwalę, że teraz to i suchą karmę dostaję.
Wcale to takie oczywiste nie było. Moja pani stwierdziła, że to jedzonko… zbyt jej śmierdzi! (jakby te jej chipsy pachniały, a fe!). ”Z pewnością jest niedobre”. I „na pewno jeść nie będę”.
Próbowała sama? Nie! Na wygląd oceniła, że jej nie pasuje. Czy ludzie nie rozumieją, że liczy się to, co w środku? A to takie pyszne, smaczne kosteczki, które aż rozpływają się w ustach. Mniammm!
Znów mi się udało. Druga pani stwierdziła, że skoro już pierwsza kupiła, to może jednak się skuszę. Dwa razy nie trzeba mnie było namawiać. Zrobiłem tak radosne mrauuu, że dziś już pani nie marudzi, że moje pachnące jedzonko śmierdzi. I mogę sobie chrupać, kiedy chcę!
Hmmm… nie wiem tylko, czemu pani się nie chce poczęstować. A przyniosłem jej kosteczkę do spróbowania! Miauuuu!
Z tego wszystkiego aż się głodny zrobiłem. Czas na jakąś przekąskę.
Może na początek przegryzę któryś z paluszków mojej pani?
Wasz Pyszczuś