Zbudowany w 1930 roku dom wymagał przebudowy, bo był nie tylko zrujnowany, ale też ciasny – poprzedni właściciele musieli się zadowolić dwoma pokojami, kuchnią, sienią i zimną izbą, czyli spiżarnią. Pustelnikowie powiększyli go o... stajnię i oborę. Pomieszczenia dla zwierząt były oddzielone jedynie korytarzem, ale wymagały mnóstwa pracy, m.in. "wymiany" przesiąkniętych fetorem ścian. Teraz w ich miejscu jest salon, czyli – jak mówi się w górach – świetlica. Dawna część mieszkalna została zachowana niemal bez zmian. Właściciele nie zdecydowali się także na podniesienie dachu. Gdyby to zrobili, pokoje na piętrze stałyby się bardziej przestronne, jednak nie chcieli zmieniać proporcji budynku. Najbardziej zależało im na tym, by otworzyć dom od strony południowej, dlatego tam, gdzie był mały ganeczek, powstała pełna światła weranda, z której mogą patrzeć na masyw Jałowca. – Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że z jednego miejsca można oglądać tyle różności: chmury, mgły, burze. Każda pora roku jest tu ucztą dla oczu i duszy – mówi gospodyni.
Zobacz, jak w środku wygląda ten drewniany dom!
Remont trwał prawie cztery lata, bo ze względów finansowych trzeba było robić go etapami. Nie wszystko dało się przewidzieć, zwłaszcza że zajmowali się nim fachowcy z – jak elegancko ujęła to pani domu – dużym poczuciem góralskiej swobody. Gdy pracowali, robili to bardzo rzetelnie, nigdy jednak nie było wiadomo, kiedy zrobią sobie długi weekend. – Trochę to trwało, jednak wykonali swoją robotę znakomicie – zaznacza Jola.
Projekt przebudowy zrobił znajomy gospodarzy, architekt Zbyszek Nawara. Urządzaniem wnętrza zajęła się gospodyni. Czym się kierowała? Sentymentami. – Stoły i ławy zrobił mój nieżyjący już brat Jerzy. Kapy i obrusy to pamiątki z podróży (okazało się, że boliwijskie i tureckie motywy ludowe doskonale wyglądają także w polskich górach). Nawet zasłony w róże to efekt mojego sentymentu do "kapliczkowych" kolorów i motywów. Wychowałam się w czasach wypranego z barw socjalizmu, jedynym ich źródłem był wtedy kościół i ozdobione kwiatami kapliczki z Matkami Boskimi w niezapominajkowych szatach – śmieje się właścicielka domu.
Dom jest pełen sprzętów, które pamiętają dawne czasy. Niektóre odziedziczyli po poprzednich właścicielach, inne kupili na pchlich targach i aukcjach internetowych, część dostali w prezencie od przyjaciół.– Odnowiłam je sama, korzystając z kupionej przez internet książki o renowacji antyków, a czasem także z czyjejś pomocy. Najtrudniej mi było przywrócić do życia kupioną gdzieś pod Krakowem szafkę łazienkową. Była w opłakanym stanie: musiałam rozłożyć ją na części, zedrzeć stary lakier, wyczyścić wszystkie zakamarki... To ciężka praca, ale daje ogromną satysfakcję, zwłaszcza komuś, kto tak jak ja kocha stare przedmioty i nie potrafi spokojnie patrzeć, jak ulegają unicestwieniu.
Mieszkańcy muszą codziennie dojeżdżać do pracy, jednak nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej, zwłaszcza że oboje wychowali się w górach. – Mieszkamy w krainie mlekiem i miodem płynącej i to nie jest żadna metafora. Mamy wspaniałych sąsiadów, a oni mają krowę (a więc i świeże mleko). Pszczelarz, który ma u nas ule, obdarowuje nas miodem za to, że jego podopieczne korzystają z naszych kwiatów. A gdy patrzymy z werandy na Jałowiec, czujemy, że ta góra jest nasza. Czy można chcieć więcej?