Całowałem nawet królową!

Edyta Górniak, jurorka „Jak oni śpiewają”, po jednym z jego występów powiedziała, że jeśli Piotr Polk wygra ten program i nagra płytę, to ona ją kupi. Pewnie nie ona jedna…
/ 07.12.2007 12:57
Od czasu, gdy zaczął pan występować w „Jak oni śpiewają”, plotkarskie media martwią się o pana małżeństwo. Oznaką kryzysu ma być nieobecność żony na widowni. Jak to z wami jest?
To kompletna bzdura! Moja żona była na widowni i dopingowała mnie podczas każdego występu. A te insynuacje być może wzięły się stąd, że staram się chronić swoją prywatność. Uważam, że nie ma powodu, by na ekranie, nawet przy okazji programu „Jak oni śpiewają”, pojawiała się cała moja rodzina.

Pan idzie przez ten program jak burza. Ma pan przygotowanie muzyczne?
Jestem aktorem i nim zostanę. W szkole uczą nas śpiewać piosenki aktorskie – poetyckie, liryczne, nastrojowe, ale z hitami muzyki pop rzadko kiedy mamy szansę się zmierzyć. Ja próbuję, starając się przede wszystkim o to, żeby nie tyle ją ładnie zaśpiewać, bo od tego są ci, którzy już zrobili z niej przebój, ale żeby się nią pobawić. Stąd moje czasem śmieszne, czasem głupie pomysły na wykonanie.

Gra pan i śpiewa w kilku językach, ale to z polskim miał pan kiedyś kłopot...
Urodziłem się na Śląsku i jak cała moja rodzina i koledzy mówiłem po śląsku. Oczywiście w szkole obowiązywał język polski, którym mówiłem z ciężkim akcentem, ale na przerwach rozmawialiśmy po naszemu. Tak było do czasu, gdy postanowiłem zdawać do szkoły aktorskiej. I dostałem po łapach już na etapie wstępnych przesłuchań, które odbywały się pół roku przed właściwymi egzaminami. Powiedziano mi, że może jakaś iskierka talentu we mnie drzemie, ale to, co wydobywa się z moich ust, woła o pomstę do nieba.

Co pan wtedy zrobił?
Było mi ciężko, ale taki już jestem, że gdy ktoś mi mówi „nie”, tym bardziej staram się udowodnić, że nie ma racji. Wtedy rzuciłem wyzwanie całemu światu, bo nie dość, że byłem z małego miasteczka i raz w życiu byłem w teatrze, miałem eliminujący mnie z zawodu akcent, to jeszcze wszyscy mówili: „Daj sobie spokój, to nie jest dla ciebie, ty nie z tych”. Na szczęście miałem też fantastyczną polonistkę. I udało się.


A mówi się, że Śląsk to kraina ludzi twardo chodzących po ziemi…
To, że jestem aktorem, nie znaczy, że nie jestem solidny i pragmatyczny. Potrafię zadbać o rodzinę, zabezpieczyć jej byt. Jestem z gatunku ludzi, którzy tak naprawdę wszystko robią sami. Dlatego, gdy trzeba coś zrobić w domu mojej mamy, umiem założyć drelichy, rękawice i wyremontować łazienkę czy smołować dach. Nie boję się stanąć na rusztowaniu, bo ktoś wczoraj widział mnie w telewizji, a dziś wyglądam jak murarz, bo tak wygląda prawdziwe życie. Tak zostałem wychowany. Mój tato zawsze mówił, że w życiu mogę robić wszystko, ale muszę mieć solidne podstawy.

Dlatego skończył pan technikum elektrotechniczne?
Tak. Chciałem iść do liceum, ale mój ojciec pytał, kim ty będziesz po liceum? To było pokolenie, które liznęło wojny i które uważało, że można być aktorem, muzykiem czy piosenkarzem, ale tak naprawdę trzeba mieć jakiś konkretny zawód. I uległem.

Jak zareagował, gdy powiedział pan, że idzie do szkoły aktorskiej?
Mój tata, niestety, nie dożył tego momentu – zmarł tuż przed egzaminami. Mama chyba do końca nie wierzyła, że mi się uda, ale była dumna.

Teraz jest pan bardzo popularny, ale miał pan też gorsze momenty.
To jest wpisane w ten zawód – są lata pracy i pięć minut sławy.

Pan po stronie korzyści może jeszcze dopisać pocałunek królowej Hiszpanii...
Na początku lat 90. grałem w amerykańskim filmie „I skrzypce przestały grać” opowiadającym o losie Cyganów w czasie drugiej wojny światowej. Jego oficjalna premiera miała odbyć się w Madrycie w obecności królowej Zofii. Byłem więc do tego bardzo precyzyjnie przygotowywany. Z lekcji etykiety wynikało, że mam się skłonić, broń Boże jej nie dotykając, uśmiechać i krótko odpowiadać na ewentualne pytania. Tymczasem po projekcji królowa podeszła do mnie i po prostu mnie uściskała. Etykieta tego nie przewidywała, a ja, nie wiedząc, jak się zachować – pocałowałem ją w policzek raz i drugi. „Słowiańska dusza!” – pisały hiszpańskie gazety, drukując zdjęcia przedstawiające ów „incydent”.


Z tego wielkiego świata potrafi pan jednak uciec do… stolarni.
Stolarstwo to moja wielka pasja, dlatego gdy tylko mogę, jadę do mojego rodzinnego domu na Śląsku, w którym urządziłem sobie warsztat. Latem zamykam się tam nawet na trzy, cztery tygodnie. Potrafię zrobić wszystko – szafy, kanapy, kominki, biblioteki. Od początku do końca to praca moich rąk, bo boję się dużych maszyn i używam tylko takich, nad którymi mogę zapanować.

Jak znosi to pana żona? Wydaje mi się, że miesiąc z mężem zamkniętym w stolarni to nie jest szczyt marzeń.
To na pewno nie jest szczyt marzeń, ale Magda to rozumie. Ona w tym czasie pisze, chodzi na spacery z psem, bo są tam piękne lasy i jeziora. Czasem zresztą i ja wyjdę na słońce...

Jak warszawianka odnalazła się w śląskiej rodzinie?
Bardzo dobrze, zresztą moja rodzina też szybko ją zaakceptowała. Prawda jednak jest taka, że jeśli ktoś ma oparcie w tym, kogo kocha, to człowiek się odnajdzie wszędzie. Na Śląsku więzi rodzinne są bardzo silne, patriarchat jeszcze potężniejszy. Magda nie mogła na początku zrozumieć, dlaczego podczas rodzinnego obiadu najpierw podaje się jedzenie mężczyznom. A u mojej mamy nie ma zmiłuj, ona tak została wychowana. To taki obyczajowy drobiazg, i Magda to przyjęła, nie buntowała się.

Czym jeszcze żona pana ujęła?
Po prostu tym, jaka jest.

A jak po latach małżeństwa wyraża się uczucie? Kupuje kwiaty? Robi mebel?
Pewnie, że czasami kupuję kwiaty, ale to nie jest najważniejsze. Ważniejsze są codzienne zwyczajne gesty, troska… Jak podczas naszej rozmowy, gdy Magda zadzwoniła do mnie, bo zobaczyła, że wyszedłem na spotkanie, a mój samochód wciąż stoi przed domem. A ja po prostu umówiłem się na ten wywiad w kawiarni blisko domu i mogłem pójść piechotą.

Ale chyba czasami się kłócicie?
Jak wszyscy. I jak zawsze chodzi o drobiazgi. Mamy jednak psa – histeryka, który wpada w panikę, nawet wtedy, gdy głośniej mówimy, ucząc się tekstu sztuki. Chociażby ze względu na niego raczej na siebie nie krzyczymy.

Rozmawiała Teresa Zuń / Przyjaciółka

Redakcja poleca

REKLAMA