Wielki powrót Izabeli Marcinkiewicz. Na kolacje lata do Londynu

Wielki powrót Izabeli Marcinkiewicz. Na kolacje lata do Londynu fot. Viva!
Pierwszy wywiad po przerwie dla "Vivy!"
/ 14.01.2014 00:02
Wielki powrót Izabeli Marcinkiewicz. Na kolacje lata do Londynu fot. Viva!
- Iza, zniknęłaś. Co się z Tobą działo przez ostatnie cztery lata? Nie udzielałaś wywiadów, przestałaś prowadzić bloga…
Bo nie było nic takiego, co warto byłoby nagłaśniać. Zwykłe życie. A wywiadów nie lubię. Sama wiesz zresztą, ile musisz mnie na każdy namawiać. Nie jestem celebrytką, nie lansuję się. A normalna codzienność mało kogo interesuje. Zajęłam się domem, sprawami przyziemnymi i pracą. Ale jednocześnie szukałam dla siebie innych możliwości zawodowych. Praca w banku już mnie trochę znużyła. Zadawałam więc sobie pytanie: „Co mogę robić innego?”.

– Od czasu do czasu czytałam w kolorówkach coś o Tobie. A to, że jesteś w ciąży. A to, że przeżywacie kryzys małżeński… Wyssane z palca?
Całkowicie. Nie śledziłam plotek, bo po co. Z perspektywy londyńskiej to nie miało zresztą żadnego znaczenia. Może gdybym mieszkała tutaj, denerwowałoby mnie czytanie o sobie takich rewelacji. Najgorsze jednak, że one niepokoiły moich rodziców, którzy nie do końca wierzyli, że nic złego się nie dzieje, że dokonałam właściwego wyboru i jestem szczęśliwa.

– Teraz jednak coś się wydarzyło w Twoim życiu?
Jeżeli dla ciebie jest to wydarzeniem, to wróciłam do Polski. Przeprowadziłam się na dobre kilka miesięcy temu. Zlikwidowałam mieszkanie w Londynie, złożyłam wymówienie w banku i postanowiłam zacząć od nowa.

– Dlaczego?
Przeprowadziłam się, bo nie wierzę w małżeństwo na odległość. Kobieta powinna być przy swoim mężu. Ja chciałam być. Poza tym znalazłam pomysł na siebie, a może to pomysł znalazł mnie?

– To nie była dla Ciebie łatwa decyzja?
Nie była. W Londynie byli moi przyjaciele, park blisko domu, gdzie lubiłam jeździć na rowerze, puby, do których chodziłam. Teatr na West End. Ale tutaj też mam park w pobliżu, bistra, do których przywyknę, i teatr Polonia, który cenię. Mieszkałam jednak w Wielkiej Brytanii ponad osiem lat i myślałam, że zostanę tam już na zawsze. Rozumiałam Brytyjczyków, a oni rozumieli mnie. Kiedy tam powiedziałam jakiś dowcip, chwytali go, uśmiechali się. Tutaj czasem mam z tym problemy. Polacy często nie pojmują angielskiego dystansu do wielu spraw, są bardzo emocjonalni, a ja tam nauczyłam się wyciszać, nie rzucać się nikomu na szyję. W Londynie nikogo nie obchodziło, w co jestem ubrana, jak się zachowuję, poruszam się metrem czy limuzyną. Tutaj ciągle zapominam, że dołączyłam do osób rozpoznawalnych, że jako żona byłego premiera jestem zobowiązana… No właściwie nie wiem, do czego. Do nobliwego zachowania?

– I dlatego na zdjęciach robionych Tobie i mężowi przez paparazzich rzadko trzymacie się za ręce?
Twoja interpretacja… Czy tylko trzymanie za rękę świadczy o bliskości? Doszłam do wniosku, że to nie ja mam problem, tylko ci, którzy mówią czy piszą takie rzeczy. Oczywiście nie będę się ukrywać, jak radził mój znajomy, który proponował nawet, żebym przylatywała do Polski sama i innym samolotem. Lubimy z Kazimierzem chodzić do kina, do teatru. Ostatnio byliśmy na sztuce Krystyny Jandy „Danuta W.”. Nie będę chodziła do teatru sama, skoro mam z kim. Lubię spędzać czas z mężem. Robić takie rzeczy, jak cotygodniowe zakupy. A czasami po prostu siedzieć na sofie i oglądać komedie czy mecze. Mój mąż zaraził mnie piłką nożną. Oboje lubimy drużynę Chelsea Londyn, a w Warszawie Legię. Pamiętam, jak byłam jeszcze licealistką, kilka razy byłam na meczu Legii z koleżanką, która wariowała na ich punkcie. Ja nie, bo nie zakochiwałam się w idolach z plakatów.

– Trudno jest zgrać się osobom pochodzącym z dwóch różnych światów?
Dlaczego zakładasz, że nasze światy się tak bardzo różniły? To właściwie był jeden świat. My mamy podobne charaktery, pracowaliśmy w bankach, lubiliśmy dokładnie to samo: czytanie, rozmowy, podróże. Traktuję męża jak partnera i przyjaciela. Pytam go o radę w wielu sprawach, szczególnie zawodowych. On pomaga mi zrozumieć świat, który jest pełen paradoksów. Wiem, że mogę liczyć na jego opinie. Życia we dwoje trzeba się nauczyć.

– Ona lubi spać, a on jest rannym ptaszkiem na przykład?
Oboje lubimy tak samo długo spać, na szczęście (śmiech).

– Ona lubi sushi, a on woli befsztyk z polędwicy.
Szukasz dziury w całym. Mylisz się, oboje bardzo lubimy sushi. Oczywiście nikt nie jest idealny. Nie ma dwóch identycznych osób. I życie codzienne nie składa się z samych harmonijnych sytuacji. Trzeba znaleźć złoty środek na bycie razem, ale gdy go się już odnajduje, jest fantastycznie. Ja na przykład nigdy wcześniej nie interesowałam się polityką, do tego stopnia, że gdy spotkałam Kazimierza, nie miałam pojęcia, że rozmawiam z premierem. Byłym premierem, dla ścisłości. Ale kiedy już o tym się dowiedziałam, nie czułam onieśmielenia. No, był premierem, ale czy to znaczyło, że mam rozmawiać z nim na klęczkach? Mnie wydawał się interesującym rozmówcą i ja również zainteresowałam go chociażby moją wiedzą o świecie finansów, no i o Londynie. Wzajemnie więc sobie coś dawaliśmy, a przecież na tym to polega, prawda?

– Teraz już interesujesz się polityką?
O wiele bardziej niż kiedyś i przyznam ci się, że sprawy polityczne zaczęły mnie wciągać. Chociaż irytujące są te polityczne kłótnie. W Anglii nie stawiano spraw na takim ostrzu noża. Ale tu znowu wychodzi polska emocjonalność i zapalczywość. Kiedy więc Kazimierz po swoich komentarzach dla TVN24 pyta mnie: „I jak było?”, mówię: „Dobrze, nie zaperzyłeś się, byłeś bardzo rzeczowy”.

– Który moment w ciągu tych czterech i pół roku Waszego małżeństwa był dla Ciebie najtrudniejszy?
Chyba jednak wtedy, gdy mąż zmienił pracę i przenosił się z powrotem do Polski. To zawsze są niełatwe chwile, bo tak naprawdę nie wiadomo, co dalej. I wtedy właśnie druga strona w pełni nie może poddawać się emocjom. Musi mówić, że wierzy w swojego partnera. A ja w mojego męża bardzo wierzę, w jego mądrość, wiedzę. Ważne jest, aby w takim momencie być wsparciem dla partnera – ramieniem, na którym może się oprzeć. Nie obarczać go własnymi wątpliwościami i problemami. Mam umiejętność puszczania w niepamięć tego, co było. Nie koncentruję się na przeszłości, dla mnie najistotniejsze są teraźniejszość i przyszłość. A to uważam za swój duży atut. Poza tym kupiliśmy w Warszawie mieszkanie już parę lat temu, odpadało więc szukanie dachu nad głową i organizacja życia od podstaw. W każdym razie sama widzisz, że Kazimierz sobie świetnie poradził.

– A Tobie? Co Ty właściwie będziesz robiła w Polsce?
Na pewno, składając wypowiedzenie w londyńskim City, miałam dreszcz niepokoju, czym ja się będę teraz zajmować. Wtedy nic dla siebie jeszcze nie wymyśliłam. Czytałam dużo książek, żeby szukać inspiracji. Z natury jestem optymistką, więc wierzyłam, że pomysł na siebie jest gdzieś bardzo blisko, wystarczy sięgnąć po niego ręką.

– I co wymyśliłaś?
Pomyślałam, że wprowadzę na polski rynek coś, czego jeszcze nie ma, choć trudno znaleźć produkt, którego w Polsce nie byłoby, to nie te czasy. Ale przyjeżdżając do Warszawy, zaglądałam czasem do drogerii. Wtedy stwierdziłam, że nie mogę w nich kupić naturalnych kosmetyków, jakich używałam w Londynie. Bo ja właściwie się nie maluję, lubię używać kremów do ciała, toników, płynów do kąpieli opartych na naturalnych surowcach pozbawionych chemii. W Londynie miałam swoją ulubioną brytyjską markę Dr. Organic. Oświeciło mnie, że skoro w Polsce nie mogę kupić kosmetyków tej firmy, to powinnam je sprowadzać. Poszłam więc do Dr. Organic. Byli zainteresowani propozycją i moimi pomysłami. Rezultat jest taki, że już od grudnia ich kosmetyki są dostępne w aptekach, będą też niedługo w drogeriach. Otworzyłam sklep internetowy. Marka istnieje już w 43 krajach. Najwyższy czas na Polskę.

– Jesteś więc teraz bizneswoman, szefową firmy? A nie mogłabyś po prostu być tylko żoną, leżeć i pachnieć? Zajmować się domem, gotować kolacje? Mężczyźni to przecież lubią.
Coś ty, to nie ja. Jestem za młoda, żeby usiąść w kapciach, oglądać seriale. Mam power, pomysły, lubię działać. Nie jestem typem kobiety, która wisi na szyi mężczyzny jak medalion, muszę mieć własne pieniądze, no i okazało się, że lubię być biznes-
woman. Chociaż daleko mi do obrazu kobiety interesu, jaki się w Polsce spotyka. Moja firma dopiero startuje, ale myślę, że w przyszłości nie zmienię swojego stylu i nie będę nigdy panią w garsonce i na szpilkach, umawiającą się na lunche tylko w najelegantszych lokalach. Nadal pozostanę sobą – sama wiesz, że w dżinsach czuję się najlepiej. Natomiast owszem, coś się we mnie zmieniło, jeśli chodzi o codzienność. Niedawno chociażby przygotowałam dla męża kolację, wykorzystałam przepis z książki kucharskiej i zrobiłam skrzydełka z kurczaka w sosie miodowym. Sama byłam sobą zaskoczona, bo dotąd unikałam gotowania. Moja potrawa została pochwalona, sama jej nie jadłam, bo jestem wegetarianką.

– Jak Ci się żyje w Warszawie? Przywykłaś już?
Ja się do Warszawy już wcześniej przekonałam. Premiery filmowe odbywają się prawie w tym samym czasie, co w Anglii. Jest też dużo innych rozrywek: wystawy, spektakle teatralne, które kocham, musicale w Buffo. Dużym stresem jednak były dla mnie zakupy. W Londynie miałam opanowane wszystkie okoliczne sklepy, tutaj musiałam się przyzwyczaić i poszukać sklepów, z których będę korzystać. Koleżanka poleciła mi również kilku polskich młodych projektantów mody. Muszę ich wypróbować. Brakuje mi tylko prawdziwej tajskiej kuchni. Jeżdżę więc od czasu do czasu do Londynu, żeby pójść do mojej ulubionej tajskiej restauracji. Wiem, że niektórzy ocenią to jako fanaberię, ale nie można przecież od razu odciąć się od dawnych przyzwyczajeń. To dopiero byłoby stresujące. Ostatnio wyskoczyliśmy do Londynu na kilka dni. Zrobiliśmy małe zakupy, pospacerowaliśmy cudownymi uliczkami i zobaczyliśmy, jak co roku, świąteczne oświetlenia głównych ulic. Pooddychaliśmy Londynem i bez żalu wróciliśmy do Polski. Teraz moje miejsce jest tutaj. Nie mam zresztą czasu na tęsknoty, bo dzień zaczynam od telefonów i maili. Potem są spotkania.

– Nazwisko Marcinkiewicz pomaga Ci czy przeszkadza w załatwianiu spraw biznesowych?
Może trochę pomagać, chociaż nie załatwia za mnie niczego. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie jestem osobą anonimową. Wydaje mi się, że to nazwisko wzbudza zaufanie i tu muszę oddać mężowi, że na to zaufanie zapracował przez dziewięć miesięcy swojego premierowania. Ale wiesz, co przede wszystkim pomaga? Ciężka praca, zaangażowanie, pasja. Ja we wszystko, co robię, wkładam mnóstwo energii i serca. No i wiarę, że się uda. Mam ogromne plany co do mojego obecnego przedsięwzięcia, podpisuję umowy z dużymi drogeriami. Polska jest coraz lepszym krajem do inwestycji.

– Ale mężczyźni nie lubią, gdy ich żony zaczynają działać na własną rękę i jeszcze, nie daj Boże, zaczynają więcej od nich zarabiać!
Każdy normalny facet chyba docenia kobietę kreatywną, która ma własne zainteresowania. Dzięki temu łatwiej jest z taką kobietą żyć, bo czuje się spełniona i dowartościowana. Nie wyładowuje swojej frustracji w domu. Mężczyźni lubią kobiety, które się nimi interesują, ale jednocześnie lubią mieć przestrzeń dla siebie. Natomiast wieczorami dobrze jest opowiedzieć sobie, co się zdziałało w tym dniu. I zapytać o radę. Mój mąż potrafi doradzać nie tylko obcym, ale i mnie. Lubię wysłuchać jego opinii. Poza tym można być twardą kobieta biznesu w interesach, a w domu zmienić się w słodką żonę, która się przytuli i powie: „Bez ciebie bym sobie nie poradziła”.

– A co z Twoimi planami wyjazdu na stałe do ciepłego kraju i wybudowania tam domu? Mówiłaś mi o tym jakieś trzy lata temu.
Wtedy byłam na innym etapie. Dziś nie myślę już o przeprowadzce. Na emeryturze zrealizuję te plany, ale przecież jeszcze trochę czasu mi zostało. Na razie mam tutaj co robić. Pracuję i wznowiłam bloga. Teraz każdy dzień jest inny, piszę o biznesie, kobietach w biznesie, naturze, kosmetykach naturalnych – mam się czym dzielić z moimi czytelnikami.

– Jesteś całkiem inna niż Iza, którą znałam wcześniej. Kim się teraz czujesz?
Inna? Bo schudłam? Zawsze miałam dystans do siebie i nie chciałam być kimś innym, niż byłam. Ale teraz, na tym etapie życia, czuję się absolutnie fantastycznie.

– Na etapie trzydziestki?
Mam 32 lata i przyznam, że to piękny wiek. Kiedyś myślałam, że najlepszy jest okres między 25 a 30. Kiedy miałam 27 lat, sądziłam, że już lepiej być nie może, bo jestem młoda, ale już wiem, czego chcę. A dzisiaj myślę, że dopiero teraz żyję o wiele bardziej świadomie niż wtedy. Mam wspaniałego mężczyznę, mamy własne „gniazdko” i znalazłam nowy pomysł na siebie. Nauczyłam się przy tym większej cierpliwości i wyrozumiałości.

– Wierszy już nie piszesz?
Wiersze pisze się wtedy, kiedy człowiek cierpi albo gdy zauroczy się kimś. A ja już zauroczyłam się kilka lat temu, więc nie jest to dla mnie nowy stan ducha. Teraz miłość okrzepła, utrwaliła się i jest dla mnie czymś, co będzie trwało – mam nadzieję – aż do śmierci. A słowo „kocham” zawsze brzmi odświętnie, choćby nie wiadomo ile razy się je usłyszało czy powiedziało. Mówię więc je na co dzień, a nie poprzez wiersze (śmiech).

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Marcin Kempski/
I Like Photo
Stylizacja Marcin Żak
Asystentka Monika Rybakiewicz
Makijaż i fryzury Paweł Bik
Produkcja Ela Czaja

Redakcja poleca

REKLAMA