Russel Crowe czuję się jak nowy

A już był na dnie. Już Hollywood postawiło na nim krzyżyk. Agresja, wybuchy gniewu, kłopoty z policją, brak propozycji.
/ 02.04.2008 15:06
Gladiator jednak nie poddaje się tak łatwo. Rolą w „American Gangster” rzucił krytyków na kolana. A Izie Bartosz w Nowym Jorku zwierza się: „Gdyby nie żona i synowie, zmarnowałbym życie”.

Apartament na 40. piętrze nowojorskiego hotelu Mandarin Oriental tonie w słońcu. Z okien rozciąga się oszałamiający widok na Central Park. Russell Crowe wchodzi do pokoju z opuszczoną głową. Długie włosy opadają mu na oczy. Odgarnia je zniecierpliwionym ruchem. Podnosi wzrok i patrzy w okno. „O kurczę. Robi to wrażenie”, mówi. Odwraca się i patrzy mi prosto w oczy: „Fajnie, co?”. Jeszcze chwilę przygląda się widokowi, a potem siada niedbale na krześle. W dresowej bluzie, luźnych spodniach i adidasach nie wygląda jak gwiazda filmowa. Raczej jak australijski farmer, który nie najlepiej czuje się w Nowym Jorku. Widać jednak, że jest w dobrym humorze. I bije od niego spokój.

Teraz, patrząc na niego, trudno nawet uwierzyć w to, że to ten sam mężczyzna, który dwa lata temu zaatakował boja hotelowego telefonem tylko dlatego, że nie mógł dodzwonić się do swojej żony. Ataki agresji bardziej rozsławiły Russella niż statuetka Oscara, którą otrzymał za rolę w „Gladiatorze”. Partnerujący mu we wcześniejszych filmach aktorzy wspominają, że czasem bali się nawet przy nim usiąść do stołu. Nigdy nie było wiadomo, czy coś nie zdenerwuje go tak, że zacznie krzyczeć. Oprócz wybuchowego temperamentu aktor miał jeszcze jedną wadę – za bardzo nęcił go alkohol. Kiedy wypił zbyt dużo, wszczynał awantury w pubach i restauracjach, nie zważając na to, z kim biesiadował.

„To już przeszłość. Nie ma co do tego wracać. Myślę, że te doświadczenia mam już za sobą”, podkreśla już na początku wywiadu. I z dumą zaczyna mówić o ostatniej roli detektywa Richiego w filmie „American Gangster”, opowiadającym o losach legendarnego króla narkotyków Franka Lucasa. „Oczywiście najlepszą rolę w tym filmie dostał Denzel Washington. Ten facet, którego zagrał, to postać autentyczna. Tutaj w Stanach prawie wszyscy o nim słyszeli. A ja jestem tylko ścigającym go gliną. Niezbyt to frapujące”, opowiada ze śmiechem. Amerykańscy krytycy filmowi zgodnie orzekli, że rola, którą zagrał, była jedną z najlepszych w jego karierze. Kiedy teraz mu o tym mówię, macha ręką. „To nie jest najważniejsze. Modlę się tylko o to, żeby ta pasja do pracy mnie nie opuściła. I żebym umiał czerpać tyle radości z życia, ile teraz”, dodaje Russell.



Sukces? Jak z tym żyć?
„Ludzie myślą, że kiedy ktoś jest znanym i popularnym aktorem, to spełniły się jego wszystkie marzenia i jest w niebie. Nic bardziej mylnego. Trudno jest osiągnąć sukces, ale potem jeszcze trudniej jest nauczyć się z nim żyć”, mówi i zamyśla się na chwilę. Nie jest łatwym rozmówcą. Widać, że nie lubi zwierzeń i teraz, formułując swoje myśli, waży każde słowo. Dawniej znany był z tego, że jeśli dziennikarz znudził go swoimi pytaniami, po prostu wstawał i wychodził bez słowa. To też się zmieniło. Russell sprawia teraz wrażenie, jakby jemu samemu zależało na ciekawej rozmowie. „Moi rodzice nie byli aktorami i nie potrafili mi pomóc. Z początku nie bardzo wiedziałem, jak znaleźć się w tym całym show-biznesie. Od początku miałem wrażenie, że nie pasuję do Hollywood, że to zupełnie nie mój świat”, mówi dzisiaj. Ale niepogodzony z otaczającym go światem Russell był zawsze. Już w szkole był typem outsidera. „Zawsze był arogancki. Ale wiedzieliśmy, że to jego maska. Do dziś pamiętam, jak potrafił głęboko westchnąć, gdy ktoś zadał mu głupie pytanie. Jego pogardliwe spojrzenie z na wpół przymkniętych powiek mogło wprawiać w prawdziwe zakłopotanie”, opowiadał w jednym z wywiadów jego nauczyciel angielskiego Warren Seastrand. A Russell dziś wspomina, że wcale nie chciał być aktorem, tylko muzykiem. Razem ze szkolnym kolegą założył zespół  Roman Antix. Był przekonany, że wspólnie zdobędą szczyty list przebojów. Osiągnęli dno: „Nagrałem cztery czy pięć najgorszych płyt, jakie można sobie wyobrazić. To wymagało naprawdę dużej odwagi, żeby śpiewać aż tak źle”, opowiada. I mimo że do dzisiaj marzy o tym, żeby być muzykiem, spróbował sił na dużym ekranie.

Szybki i niewierny

Najpierw zdobył sławę w rodzinnej Australii. A potem zagrał u boku Sharon Stone w „Szybcy i martwi”. Film okazał się finansową klapą, ale Russella zauważyli hollywoodzcy producenci. Młody aktor dostawał rolę za rolą i coraz więcej czasu spędzał w Los Angeles. I wcale się tam nie czuł dobrze. Nocami marzył o tym, żeby wrócić na swoją rodzinną farmę Jocelyn i odciąć się od świata. Odległości nie wytrzymał wówczas związek Russella z australijską aktorką i piosenkarką Danielle Spencer. Poznali się na planie filmowym i początkowa przyjaźń w końcu przerodziła się w głębsze uczucie. Niestety Danielle nie chciała przyjmować ról w amerykańskich produkcjach i po kilku miesiącach oboje doszli do wniosku, że ich uczucie wygasło. Russell szybko się pocieszył i niebawem zakochał się w Meg Ryan. I po raz pierwszy trafił na okładki kolorowych pism na całym świecie. Telefony się urywały, a on coraz bardziej miał dosyć swojego życia.  Kiedy w 2001 roku dostał Oscara za rolę w „Gladiatorze”, był zmęczony i zniechęcony. A właśnie zaczynał zdjęcia do „Pięknego umysłu”. „To było szaleńcze tempo. Nikt by tego nie wytrzymał”, wspomina dzisiaj.



Ona jedna mnie rozumie
„Moja rodzina obecnie nie jest szczęśliwa, gdy wracam na farmę. Spodziewam się więc po powrocie zastać przed swoim domem kilka trupów dziennikarzy”, tak nerwowo Russell reagował jeszcze niedawno na pytania dziennikarzy dotyczące jego życia rodzinnego. „A teraz mógłbym opowiadać o tym godzinami. Bo tak naprawdę to gdyby nie moja żona i nie moje dzieci, nie poradziłbym sobie z tym wszystkim. Nie odnalazłbym spokoju”, mówi dziś szczerze. W 2003 roku Russell zrozumiał, że jedyną i największą miłością jego życia jest Danielle. Kiedy aktorka przyjęła jego oświadczyny, szalał ze szczęścia. „Ona jedna mnie rozumie. Wie, jak nienawidzę szumu wokół siebie i że najszczęśliwszy jestem wtedy, gdy jesteśmy sami, z dala od błysku fleszy i tych wszystkich imprez, na które tak nie znoszę chodzić”, opowiada. Kiedy w 2003 roku na świat przyszedł ich pierwszy syn, z Russellem nie było jeszcze dobrze. Był wściekły, że nie może być z rodziną tak długo, jakby chciał, że ciągle zobligowany kontraktami musi stawiać się na planie filmowym. „Pamiętam, jaki przybity byłem w dniu swoich 40. urodzin. Nie mogłem być z Danielle i z synem w Australii, tylko siedziałem sam w pokoju hotelowym”, opowiada. Wtedy jego napady agresji zaczęły zdarzać się coraz częściej. Ale kiedy Danielle zaszła drugi raz w ciążę, namówiła męża, żeby zapisał się na kurs panowania nad agresją. Russell spełnił jej prośbę. Przestał też pić alkohol. Kiedy na świat przyszedł drugi syn – Tennyson, Russell wziął kilka miesięcy wolnego. W końcu miał okazję nacieszyć się swoją rodziną. „Ojcostwa nie można się nauczyć. Pamiętam, że kiedy urodził się mój pierwszy syn, to troszczyłem się o niego w sposób taki trochę machinalny. Wiedziałem, że to moje dziecko, że ja powołałem je na świat, ale w środku tego nie odczuwałem. Minęło trochę czasu i ta miłość do moich dzieci mnie zniewoliła. Teraz, patrząc na nich, jak śpią lub gdy się bawią, czuję się błogosławiony, bo to ja jestem z nimi. To niesamowite uczucie”.

Russell, opowiadając o synach, rozpogadza się. Mógłby o nich opowiadać godzinami. A ci, którzy z nim pracują, są szczęśliwi, że jest w tak dobrej formie. „Dla mnie Russell jest najlepszym aktorem na świecie. Najchętniej zatrudniałbym go w każdym swoim filmie. To zwierzę filmowe. Na dźwięk włączonej kamery w jednej sekundzie staje się granym przez siebie bohaterem. To niesamowite”, zachwyca się Ridley Scott, reżyser „American Gangster”. A Rusell, słysząc takie pochwały, uśmiecha się i mówi: „Dobrze, że ciągle ktoś ma o mnie dobre zdanie”, a potem za chwilę dodaje: „Tak naprawdę najlepszą rolą, jaką dostałem od losu, jest rola ojca. Tylko że w tym przypadku nie pokieruje mną żaden reżyser. Zrobię jednak wszystko, żeby nie nawalić i żeby od początku do końca zagrać ją najlepiej, jak umiem”.

Iza Bartosz / Viva    

Redakcja poleca

REKLAMA