Miłość na pustyni?

Na planie filmu „Sahara” podobno narodziła się nowa wielka miłość Hollywood. Penelope Cruz i Matthew McConaughey wyjaśniają to "Vivie".
/ 16.03.2006 16:57
Maciej Wesołowski: Wiecie, o co Was chcę spytać?
Matthew McConaughey: Wszyscy nas teraz o to pytają. Ale zapewniam cię, że żadnego romansu na planie nie było. To przecież normalne, że podczas realizacji filmu aktorzy spędzają ze sobą sporo czasu. No bo z kim mieliby się spotykać na środku pustyni? Podczas wielu miesięcy ludzie mogli nas obserwować w różnych sytuacjach. A że pewne gesty zinterpretowali na swój sposób... Nie mam zamiaru się tym zadręczać. W Maroku nic między nami nie zaszło.

– A po zakończeniu zdjęć?
M. McC.: Nadal jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.

– Tylko tyle? Penelope, powiedziała Pani niedawno, że na planie „Sahary” rozpoczęła się dla niej nowa epoka. Co to znaczy?
Penelope Cruz: Nic takiego nie powiedziałam!

– Praca nad tym filmem zmieniła coś w Pani życiu?
P. C.: Każdy film mnie zmienia. Ludzie w Hiszpanii często pytają, czy praca w Ameryce to był dla mnie początek nowego etapu. Czy był? Pewnie tak, ale nie przywiązuję do tego wielkiej wagi. Bo o każdym kolejnym dniu mogłabym powiedzieć to samo. Ten film był dla mnie ważny, ponieważ gram w nim dużą, ciekawą rolę. Nie jestem jedynie lalką, tłem dla mężczyzn.

– Podobno Pani ojciec bardzo polubił Matthew…
P. C.: A ty wciąż o tym? Skąd to wiesz?! Moje życie prywatne to tylko i wyłącznie moja sprawa.

– A co to jest według Pani „życie prywatne”?
P. C.: Przede wszystkim rodzina. Jestem przecież Hiszpanką!

– Rodzina, dzieci... dla gwiazdy filmowej to tylko obciążenie.
P. C.: Ale ja na pewno chciałabym mieć dzieci. Marzę o tym, że wspólnie z nimi podróżuję na plany zdjęciowe, pokazuję im świat. Ciężko pracuję i kocham to, ale wciąż tęsknię za moimi bliskimi. Brakuje mi długich kolacji w ich towarzystwie, rozmów z nimi. Jeszcze wczoraj byłam w Londynie, dziś spotykam się z tobą w Los Angeles, niebawem lecę do Miami. Cudownie byłoby odbywać te podróże z dzieciakami.

– No to kiedy?
P. C.: Mam 31 lat i jeszcze nie jestem na to gotowa. Zresztą nie wiem, czy na pewno sama urodzę. Być może zdecyduję się na adopcję. Od czasu moich pierwszych odwiedzin w ośrodku Fundacji Matki Teresy w Kalkucie czuję, że adopcja to misja. Widziałam tam dzieci, które od urodzenia pozbawione są wszystkiego, co najważniejsze: miłości, ciepła, bliskości drugiej osoby. One nie znają własnych matek, nie mają żadnych wujków, ciotek, babć czy dziadków. Chciałabym jakoś im pomagać (Penelope Cruz parę lat temu przekazała całe honorarium za jeden z filmów na rzecz tej fundacji – przyp. red.) i sądzę, że adoptując któreś z tych dzieci, zachęciłabym innych. Na razie jednak sama muszę dojrzeć do tak poważnej decyzji.

– A wyobrażała już sobie Pani własny ślub?
P. C.: Wychowywałam się w środowisku, w którym dziewczyny nie marzyły o białej sukni z welonem. Za to od kiedy pamiętam, magiczne wydawały mi się narodziny. Dobrze pamiętam dzień, w którym urodził się mój brat. Miałam wtedy 11 lat i byłam tym szaleńczo podekscytowana. Wtedy zaczęłam myśleć o tym, jak niesamowitym uczuciem musi być posiadanie i wychowywanie dzieci. Ale zapewniam cię, że nigdy nie miałam żadnych fantazji dotyczących małżeństwa, ślubu, wesela… I tu się nic nie zmieniło. Czy kiedyś zalegalizuję swój związek z mężczyzną, czy nie, ma dla mnie drugorzędne znaczenie. Ważne są dzieci.

– Rozmawia Pani o swoich sprawach z rodzicami, rodzeństwem?
P. C.: Oczywiście. I nie jest to jedynie wymiana uprzejmości. Mój brat – Eduardo, który ma 20 lat i widzi we mnie jedynie same wady, na wieść o tym, że mam zagrać w filmie akcji, wybuchnął śmiechem. „Czy ci ludzie nie widzą twoich leniwych oczu?”, naigrawał się. Ale on wciąż mnie tak prowokuje. Wie, że może sobie na to pozwolić, bo bardzo się kochamy.

– Czego nauczyliście się Państwo o sobie na planie „Sahary”?
P. C.: Myślę, że ważniejsze jest, czego nauczyliśmy się o życiu. Mieszkaliśmy na pustkowiu, dokładnie na środku... niczego. Setki kilometrów od cywilizacji spotykaliśmy ludzi, którzy chcieli rozmawiać z nami tylko dlatego, że nas polubili. Przedstawiali nam swoje rodziny, dzielili się jedzeniem, bo wydaliśmy się im sympatyczni. Kompletnie nie znali ról, które zagraliśmy, nie mieli pojęcia, że gdzieś tam jesteśmy popularni. To mnie bardzo ujęło.
M. McC.: Ja czułem się trochę jak McGyver, trochę jak Indiana Jones. To zabawne doświadczenie. Jestem w tym filmie taki nieustraszony, a przy tym nonszalancki.

– I teraz na takiego Pan wygląda.
M. McC.: Myślę, że z moim bohaterem, Dirkiem, mamy sporo wspólnego. Tak jak on uwielbiam podróżować, poznawać ludzi, miejsca.
P. C.: Matthew, podobnie jak Dirk, ma bardzo silny charakter. Kiedy ma jasno sprecyzowany cel, jest bardzo zdeterminowany w dążeniu do niego. I lubi ciężką pracę, w czym jest podobny do mnie.

– Pamiętacie swoje pierwsze spotkanie?
M. McC.: Trudno coś takiego zapomnieć. Spotkaliśmy się w restauracji, rozmawialiśmy kilka godzin. O życiu, naszej pracy… Byłem zauroczony.

– Co najbardziej urzekło Pana w Penelope?
M. McC.: Oj, daj spokój. Spójrz tylko na nią. Penelope to nadzwyczaj czarująca osoba. A przy tym niezwykle dojrzała, silna, wytrzymała. Pięć miesięcy harówy w potwornym skwarze, w szaleńczo gorącym piasku… Mało kto by to wytrzymał.
P. C.: Bardzo pomogło mi to, że wspólnie z Matthew i drugim aktorem – Stevem Zahnem stworzyliśmy prawdziwy team. Pracowaliśmy razem i razem spędzaliśmy czas po zdjęciach. Chłopaki początkowo nie chcieli mnie przemęczać i fundowali sobie trening w męskim gronie. Ale szybko doprowadziłam ich do porządku. „Hej, ćwiczycie galop na wielbłądach beze mnie?!”, krzyknęłam na nich kiedyś. Byłam bardzo zła. Steve i Matthew zapomnieli chyba, że ja od czwartego roku życia brałam lekcje baletu i tańca klasycznego, stąd zawsze miałam świetną kondycję. Chociaż przyznaję, że raz zdarzyło mi się zemdleć.

– We wrześniu jeszcze raz stworzycie parę na planie filmu „The Loop” (pętla). O czym jest ta historia?
M. McC.: Tak. To historia dwójki odmieńców. Dość specyficzne love story, momentami czarna komedia. Mój bohater, Lamon, jest gościem, który nie potrafi sobie poradzić z rzeczywistością, ma problem z wyjściem z metaforycznej pętli własnego życia. Zarabia, sprzątając wraki samochodów z ulic i nie może pozbyć się uczucia, że nic ciekawego w jego życiu już nie może się wydarzyć. I wtedy do miasta przyjeżdża Ona. Marzycielka żyjąca w odrealnionym świecie.
P. C.: To będzie bardzo wzruszająca historia o ludziach, którzy jednocześnie pożądają i boją się miłości. Zbliżają się do siebie, pragną uczucia, a kiedy już są blisko, wpadają w wielkie kłopoty. Już cieszę się na myśl o tym filmie. Uwielbiam takie historie – gdzie są prawdziwi ludzie i uczucia.

Rozmawiał Maciej Wesołowski/ Viva