Edyta Jungowska: W mojej kuchni rządzą faceci

Edyta Jungowska fot. ONS
Spotykam się z Edytą w japońskiej restauracji. Kiedy mówi, popijając od czasu do czasu zupę z glonów, jej oczy błyszczą, gdy się śmieje – głośno, radośnie, nie sposób nie śmiać się razem z nią.
/ 21.03.2011 08:12
Edyta Jungowska fot. ONS
- Tyle tu pyszności, a ty jesz zupę z glonów?
Edyta Jungowska:
Jest bardzo smaczna! Chcesz spróbować? Ostatnio coraz bardziej interesuje mnie zdrowe żywienie. Jestem już krok od tego, żeby przestać jeść mięso i przestawić się na warzywa, owoce i ryby. Ale jeszcze się nie zdecydowałam. No bo, kto te wszystkie potrawy będzie przygotowywał?

- Przecież to żadna filozofia zrobić sałatkę czy upiec rybę...
Edyta Jungowska:
Żartujesz? Jestem absolutnym antytalentem kulinarnym. Jeśli ktokolwiek gotuje w mojej kuchni, to są to mój syn Wiktor i Rafał, mój partner. Ja zawsze miałam kłopot z najprostszymi potrawami. W podstawówce zasłynęłam tym, że gdy usiłowałam usmażyć jajecznicę – wbiłam jaja, wrzuciłam trochę masła i czekałam, aż się sama zrobi. Koleżanka dostała ataku śmiechu, widząc rezultat. Na studiach moim największym przebojem w domowym menu był rozpuszczony w mikrofalówce ser brie z brzoskwinią z puszki i żurawiną, podany z czerwonym winem. Kiedy po raz pierwszy udało mi się zrobić omlet z pianą, wszyscy bili mi brawo. Dziś umiem już, co prawda, zrobić jajecznicę i ów sławetny omlet, ale na tym koniec. Dzielimy się więc w domu obowiązkami sprawiedliwie: oni gotują, ja chwalę
i nakrywam do stołu. I wszyscy są zadowoleni.

- W dzieciństwie nie gotowałaś razem ze swoją mamą?
Edyta Jungowska:
Wychowywałam się z bratem w 40-metrowym mieszkanku. Więcej niż jedna osoba w kuchni się nie mieściła, więc mama przygotowywała posiłki sama. Poza tym rodzice pracowali i nie mieli czasu na celebrowanie kulinarnych rytuałów. Ale kiedy jeździłam do babci, to rzeczywiście lubiłam z nią siedzieć w kuchni. Uczyła mnie na przykład, jak obiera się ogórki: że trzeba zacząć od jaśniejszej strony, żeby nie były gorzkie. Babcia robiła też najlepszą na świecie zupę „nic”. Słodką, puszystą, na mleku. Teraz najpyszniej jest u mojej mamy, zwłaszcza na święta. Ja zwykle wpadam, niestety, w ostatniej chwili, za to z prezentami, czyli tzw. zającem na Wielkanoc. Ale cieszę się, że moi rodzice celebrują święta i przez to Wiktor nasiąka domowym świątecznym nastrojem. 

- Nigdy nie korciło cię, żeby jednak trochę w kuchni poeksperymentować?
Edyta Jungowska:
Zupełnie nie! Egzotyczne kulinarne pomysły ma w naszym domu głównie Wiktor. Któregoś dnia przymusił nas do „produkcji” sushi. Kupiliśmy zestaw do jego przygotowywania i co jakiś czas raczymy się domową japońszczyzną. Wiktor eksperymentuje też z przepisami z Internetu. Kuchnia wygląda potem jak pole bitwy, ale lubię tę jego zadziorność i upór w realizowaniu własnych pomysłów.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


- To pewnie lubił małą buntowniczkę Pippi?
Edyta Jungowska:
Razem ją uwielbialiśmy. Kiedy chodził do przedszkola, czytałam mu książki Astrid Lindgren godzinami. Przez wiele wieczorów za moją sprawą gościli u nas piraci, złodziejaszki, cyrkowcy – cała plejada typów stworzona przez genialną Szwedkę. Pewnego dnia moi znajomi usłyszeli nasze czytanki i wspólne wygłupy i namówili mnie, abym nagrała powieść w formie audiobooka. Zdobyłam prawa do książek Astrid Lindgren. Po Pippi przyszedł czas na „Dzieci z Bullerbyn”, a na Dzień Dziecka szykuję kolejną niespodziankę.

- „Dzieci z Bullerbyn” to ulubiona książka mojego dzieciństwa!
Edyta Jungowska:
Mojego też! Kiedy zaczęłam ją czytać na nowo, przed oczami stanęło mi całe moje dzieciństwo. Przed wojną babcia miała kawałek ziemi w podwarszawskim letnisku, jak się wówczas mówiło. Marzyła, żeby wybudować tam pensjonat, przywozić kuracjuszy z dworca dorożką. Ale wybuchła wojna i wszystkie jej plany runęły. A po wojnie z dawnego kurortu nic nie zostało. Zamiast letników na wakacje pod namiot zjeżdżaliśmy my, moi rodzice i ja. I to były najpiękniejsze wakacje, jakie mogłam sobie wymarzyć. Pamiętam wypady z innymi dzieciakami nad staw. Oglądaliśmy żaby, uciekaliśmy przed wiejskimi psami. Jakie to były niezwykłe przygody! „Mamo, straszny pies mnie gonił! O mało mnie nie ugryzł! Ale uciekłam!” – opowiadałam potem podekscytowana. Wszędzie jeździłam na rowerze, mogłam wejść sama do lasu albo schować się w stogu siana. Towarzyszyły temu niesłychane emocje.

- Dzisiejsze dzieci tak się nie bawią...
Edyta Jungowska:
Teraz dzieci spędzają mnóstwo czasu przed komputerami, żyją w wirtualnej rzeczywistości, mają na Facebooku 350 przyjaciół. Jasne, widziały już smoki w 3D i trzęsienie ziemi z efektami specjalnymi. Ale myślę, że pomimo to pozostały takie same: wrażliwe i ciekawe świata. Może warto, żeby się przekonały, że wystarczy mieć tylko kilku przyjaciół, ale za to prawdziwych. Żeby poczuły dreszczyk grozy, kiedy wchodzi się do wielkiego lasu i wiadomo, że to nie gra, bo naprawdę można się zgubić. Jestem przekonana, że takie dotykanie rzeczywistości pokona nawet najbardziej pasjonującą grę komputerową czy film.

- Przecież jesteś aktorką i sama tworzysz wirtualny świat...
Edyta Jungowska:
Ale ja nie mówię, żeby nie oglądać filmów czy wyrzucić komputer! Tylko żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Podczas jednego z odcinków „Na dobre i na złe” kręciliśmy scenę ślubu mojej bohaterki Bożenki. Zdjęcia zaplanowano w okolicach Nowego Sącza. Maleńka cerkiew, w której cudownie śpiewają Łemkowie, muzyka sprawia, że się unoszę. Łzy płyną mi po twarzy. Na dworze mróz, śnieg i kulig. Konie pędzą, my krzyczymy coś do siebie, zimne powietrze zapiera dech. Można zobaczyć taki kulig w telewizji. Ale lepiej samemu go przeżyć.

Danuta Stankiewicz / Przyjaciółka

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>

Redakcja poleca

REKLAMA