Carla Bruni w "Vivie!". Wywiad z Carlą Bruni w "Vivie!"

Carla Bruni fot. Viva! (09/2013)
Była pierwsza dama Francji opowiada o: trudnych życiowych wyborach, karierze i miłości
/ 10.05.2013 15:51
Carla Bruni fot. Viva! (09/2013)

Dwadzieścia minut i ani sekundy dłużej! Czy w takich warunkach można przeprowadzić porządny wywiad?! „Nie narzekaj”, pocieszał Jonas, attachée prasowy Carli Bruni. „Tyle trwają jej wywiady. Inaczej nie można: kampania promocyjna albumu »Little French Songs« trwa już od ponad miesiąca. Najpierw prasa francuska, dzisiaj wy, dziennikarze zagraniczni. Ona jest już naprawdę zmęczona medialnym hałasem wokół siebie i rodziny”. Siedzieliśmy w saloniku hotelu Saint James, w 16. dzielnicy Paryża, Jonas dotrzymywał mi towarzystwa w oczekiwaniu na moją kolej. Rozsądek nakazywał mi przyznać mu rację, ale w głowie gorączkowo szukałam pomysłu na zdobycie dodatkowych kilku minut. I nagle olśniło mnie: muszę ją zaskoczyć! Nie przypuszczałam, że to ona zaskoczy mnie. Kiedy weszłam do pokoju, Carla mocno uścisnęła mi rękę na powitanie i z figlarnym uśmiechem rzuciła: „My się już znamy, prawda?”. Oniemiałam. To prawda, że było to moje trzecie z nią spotkanie w ciągu ostatnich lat, ale trudno było mi uwierzyć, że o tym pamięta. Szczupła, dziewczęca sylwetka, proste, opadające na ramiona włosy i charakterystyczny, lekko zachrypnięty głos. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam. Jedynie wokół błękitnych oczu pojawiło się kilka drobniutkich zmarszczek, ale to tylko dodało jej uroku.

Płyta „Little French Songs” to Twój artystyczny come back po ponad czterech latach spędzonych w Pałacu Elizejskim. To wydarzenie bez precedensu.

Nie do końca. Spójrz na Youssou N’Dour, najbardziej znanego muzyka Czarnej Afryki, byłego ministra kultury i turystyki Senegalu, czy Gilberto Gila, pieśniarza, gitarzystę i kompozytora, od 2003 do 2008 roku ministra kultury Brazylii. Nie porównuję się oczywiście z nimi, bo to wybitni artyści i zarazem uznani politycy, a ja, jak już mówiłam, nie zajmuję się polityką. Ale w pewnych sytuacjach człowiek może zrezygnować z tego, co jest dla niego ważne, bo uznaje, że warto. Tak było ze mną, zrezygnowałam z muzyki, bo spotkałam mężczyznę, w którym się zakochałam i z którym chciałam żyć. Tak się złożyło, że ten mężczyzna był prezydentem Francji, więc z przyczyn obiektywnych moje ambicje zawodowe musiały zejść na drugi plan. Ale wiedziałam, że kiedyś wrócę do muzyki, bo to moja pasja, a nie przelotny kaprys.

Jak powstał ten album?

Zaczęłam pracować nad nim pod koniec 2009 roku.

Czyli jeszcze jako pierwsza dama Francji.

Jedno nie wyklucza drugiego. Rolę pierwszej damy starałam się wypełniać najlepiej, jak umiałam, ale w wolnych chwilach notowałam moje „rymowanki”. W ciągu niespełna roku miałam ponad 10 tekstów. Potem skomponowałam do nich muzykę, którą nagrałam. Tak powstała pierwsza makieta albumu, następnie nagrałam piosenki w studiu.



Album był gotowy w 2011 roku, a ukazał się dopiero teraz. Dlaczego?

W 2011 roku byłam pierwszą damą, na dodatek zaszłam w ciążę i to było dla mnie priorytetem. Potem przyszedł czas wyborów prezydenckich, wiedziałam, że Nicolas potrzebuje mnie, chciałam, żeby wiedział, że przy nim jestem bez względu na to, co się stanie. W tym czasie mój album dojrzewał jak dobre wino. Po dwóch latach spojrzałam na niego z dystansem, trochę go zmodyfikowałam. Kilka piosenek odrzuciłam, skomponowałam też kilka nowych utworów. I wreszcie, pod koniec 2012 roku, ostateczna wersja była gotowa.

Twój album znalazł się od razu na drugim miejscu listy przebojów, w ciągu tygodnia sprzedano ponad 20 tysięcy płyt. To wielki sukces. Ale nie obawiasz się, że zainteresowanie publiczności wzbudza nie tylko Twoja muzyka, ale przede wszystkim to, że jesteś byłą First Lady, żoną byłego prezydenta Francji?

To nie jest mój pierwszy album. Zanim zostałam First Lady, wydałam trzy inne, więc publiczność wie, co reprezentuję jako artystka. Ale jeśli nawet moja sytuacja życiowa wpływa na sposób, w jaki odbiera się moją muzykę, nic na to nie poradzę. Mam prostą filozofię życiową: jeśli na jakąś sytuację nie mam wpływu, nie przejmuję się nią.

W takim razie co, Twoim zdaniem, wpłynęło na tak duży sukces tej płyty?

Rodzaj muzyki, którą uprawiam. Ludzie lubią piosenki autorskie, takie, które mówią o uczuciach, przemawiają do ludzkich serc, rozbudzają wrażliwość, nakłaniają do refleksji. A równocześnie pełne są humoru, czasami wręcz autoironii.

„Little French Songs” zrywa z Twoim dotychczasowym repertuarem przesyconym nostalgią. Piosenki, które tworzą ten nowy album, są pełne humoru, jest w nich trochę prowokacji. Czy to odzwierciedlenie Twojego obecnego stanu ducha?

Masz rację, ten album emanuje pozytywną energią. Zawsze uważałam, że jestem melancholijna. Pracując nad nim, odkryłam, że mam w sobie dużo radości i humoru. W ciągu ostatnich kilku lat zmieniłam się, dojrzałam zarówno profesjonalnie, jak i personalnie. Dziś umiem cieszyć się drobiazgami, szczęście sprawia mi świadomość, że moje dzieci są zdrowe, że kocham i jestem kochana, że mam wiernych i oddanych przyjaciół i rodzinę, która mnie wesprze, kiedy jest mi źle. Z profesjonalnego punktu widzenia nabrałam pewności siebie, chociaż wiem, że mam jeszcze długą drogę przed sobą. Moją dewizą życiową jest zdanie Brassensa: „Talent bez pracy jest niczym”.

W piosence „Pas une dame” mówisz, że nie jesteś damą. Parafrazując ten tytuł, zapytam więc: kim dzisiaj jesteś?

Ta piosenka mówi o wewnętrznym dziecku, które jest w każdym z nas. Większość stara się stłamsić w sobie ten głos, ale są też tacy, którzy pielęgnują tę małą istotkę. Ci ostatni, pomimo upływającego czasu, zachowują przez całe życie wieczną młodość.



Czy Ty słyszysz w sobie nadal ten głos?

O tak! (śmiech). I nie jest to wcale cichutki głosik. Czasami aż korci mnie, żeby zachować się tak, jakbym znowu była nastolatką, ale umiem to ukryć. Wracając do tej piosenki, jest w niej także nutka ironii. We Francji kobieta uznawana jest za damę i tytułuje się ją „madame” – pani – po wyjściu za mąż. Ale są też takie kobiety, które mają w sobie to nieuchwytne coś, co sprawia, że na zawsze pozostają „mademoiselles” – panienki. Podziwiam je i chciałabym być do nich podobna.

Twój głos zmienił się, nabrał głębi. Przypomina głos francuskiej pieśniarki Barbary, która mówiła, że „piosenka jest odzwierciedleniem naszego losu”. Czy zgadzasz się z tą opinią?

Moja płyta jest tego najlepszym dowodem. Od pierwszej do ostatniej piosenki opowiada moją historię. Śpiewam o ludziach, którzy są mi bliscy, o mężczyźnie, którego kocham, o przyjaźni, o tym, jaka jestem, co czuję. Nie sądzę, że można tworzyć w obojętności.

Które z tych piosenek są Ci szczególnie bliskie?

„J’arrive a toi” (Przychodzę do ciebie) i „Darling” (Kochanie). Pierwsza mówi o miłości, takiej, która przychodzi, kiedy się już na nią nie czeka, leczy rany i sprawia, że życie, które straciło smak, na nowo go nabiera. Piosenkę „Darling” zadedykowałam mojemu przyjacielowi, francuskiemu pisarzowi François Baudotowi, który popełnił samobójstwo w maju 2010 roku. Jego śmierć pogrążyła mnie w głębokim smutku, wyrzucałam sobie mój egoizm i to, że nie potrafiłam dostrzec jego cierpienia. Piosenka pomogła mi pożegnać się z nim, przeżyć żałobę po jego stracie. Zatytułowałam ją „Darling”, ponieważ François tak się do mnie zwracał. To było także pierwsze słowo pożegnalnego listu, który mi zostawił…

Straciłaś przyjaciela, Twój brat Virginio zmarł w 2006 roku na AIDS. Czy upływający czas wzbudza w Tobie strach przed śmiercią?

Każdy, kto choć raz w życiu utracił kogoś bliskiego, boi się śmierci. Ja także. Śmierć to wielka niewiadoma, moment, którego doświadcza się tylko raz. Nikt z nas nie wie, czym tak naprawdę jest śmierć, a przecież zawsze to, co niewiadome, napawa nas przerażeniem. Ale z drugiej strony obawa przed śmiercią może być bardzo stymulująca. Świadomość, że kiedyś odejdziemy, zmusza nas do działania po to, żeby zostawić po sobie ślad.

„Mon Raymond” (Mój Raymond) to piosenka, którą zadedykowałaś mężowi Nicolasowi Sarkozy’emu… Miłosne wyznanie zakochanej kobiety. Jak zareagował Twój mąż, słuchając tego utworu?

Był szczęśliwy. Zaśpiewałam tę piosenkę po raz pierwszy właśnie jemu i nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Nicolas jest powściągliwy w okazywaniu uczuć, ale tym razem nie ukrywał emocji.

Dlaczego Raymond, a nie Nicolas?

Trzydzieści lat temu Sylvie Vartan, francuska piosenkarka, zaśpiewała już w sposób bardzo zmysłowy piosenkę „Nicolas”. A poza tym uznałam, że będzie to mniej oczywiste, bardziej dowcipne, jeśli to będzie inne imię. Długo zastanawiałam się nad wyborem i kiedy tak myślałam, do pokoju wszedł mój mąż, a mnie zaświtała myśl „Raymond”. Uznałam, że to imię pasuje do niego jak ulał.



„Pirat”, „bomba atomowa”, „przystojniak”. Nie obawiałaś się, że nawet naród tak liberalny, jak Francuzi, będzie miał trudności z zaakceptowaniem takiego wizerunku byłego prezydenta?

(Śmiech) OK, przyznaję, mam bzika na punkcie mojego Raymonda. A poza tym on już nie jest prezydentem! Piosenka daje artyście pewną swobodę w wyrażaniu uczuć. Skorzystałam z tego. Świat zna mojego męża tylko z jednej strony, ale za tym chłodnym wizerunkiem kryje się mężczyzna, prawdziwy i bardzo męski.

I to mówi kobieta, która dziewięć lat temu powiedziała mi: „Jestem sentymentalna, ale nie romantyczna. Nie wierzę w platońską teorię miłości. Nie wierzę, że mężczyzna i kobieta są dwoma połówkami jednego jabłka”.

Ale dzisiaj wiem, czym jest wielka miłość, taka, która nie pozbawia wolności, nie kalkuluje, która pali się w sercu równym płomieniem, a nie ogniem, który zwęgla na popiół. Czy to nie wspaniałe?

Twoje teksty łamią tabu. W piosence „Pas une dame” mówisz: „Nie nazywajcie mnie madame”. Kreślisz portret wolnej i niezależnej kobiety, w zupełnej opozycji do tego, jaki nakreśliłaś kilka miesięcy temu w wywiadzie dla francuskiego „Vogue’a”.

Jedno nie wyklucza drugiego. To prawda, że rozsmakowałam się w mieszczańskim życiu, uwielbiam mieć rodzinę i pewien rytm. Nie wierzę w wolność absolutną. Nie mówię tu oczywiście o wolności z punktu widzenia politycznego czy prawnego, mówię o wolności artystycznej. Wcale nie uważam, że jest ona kreatywna. Nie dla mnie. Potrzebuję pewnych granic, może po to, żeby móc je przekraczać.

W jednej z piosenek śpiewasz: „piję piwo i kurzę gitanes’a”. Ty? Uosobienie elegancji i stylu?

To taka mała „prowokacja językowa”. Poza tym, jak słusznie zauważyłaś, lubię obalać mity i buntować się przeciwko establishmentowi.

Przedstaw, proszę, swój autoportret w trzech słowach.

Rozmowna, uczuciowa, wierna.

W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Sława ani nie ułatwia, ani nie utrudnia życia. Trzeba być silnym, aby z nią żyć. Moja siła ma źródło w głębokim narcyzmie”.

Narcyzm często utożsamiany jest z pychą. Dla mnie natomiast odzwierciedla stosunek do samego siebie. To bardzo złożone uczucie, które kształtuje się już w młodości. Dramat Narcyza nie polegał na tym, że zakochał się w swoim odbiciu, jego tragedia polega na tym, że wolał swoje odbicie w wodzie od samego siebie. Jeśli to zrozumiesz, nie będziesz starała się kontrolować stale i wszędzie swojego wizerunku, bo jest to niemożliwe. Praca w modelingu pozwoliła mi to zrozumieć. Jestem osobą publiczną, mój wizerunek od dawna już do mnie nie należy, ale to, jaka jestem, zawdzięczam tylko sobie. I chcę, żeby ci, których kocham, kochali mnie za to, kim jestem, a nie za to, jak wyglądam.

Redakcja poleca

REKLAMA