Kochanek swingu

Włodzimierz Kowalewski napisał powieść w duchu Woody'ego Allena.
/ 11.07.2007 10:21
Dobrze się czyta powieści o kurortach po sezonie: zabite dyktą kawiarnie, wiatr hula wokół muszli koncertowej. Scenerię przypominającą tę z filmów Hasa znajdziemy w powieści Kowalewskiego, która rozgrywa się w Ciechocinku w odwilżowym 1957 roku.




Na "Excentryków" czekaliśmy długo (poprzednia powieść "Bóg zapłacz" ukazała się w 2000 roku), ale warto było, bo to rzecz lekka i jednocześnie dość nieoczywista. Podobnie jak we wcześniejszej książce bohaterem jest muzyk, ale tym razem nie rockman, tylko fanatyk swingu – Fabian, który wraca do Polski, kiedy na Zachodzie wygasa moda na ten gatunek muzyki. Kowalewski nie ukrywa, że bohaterowie realizują jego własne – niespełnione – powołanie muzyczne. Ale poza muzyką nic nie łączy nowej i starszej książki Kowalewskiego. "Bóg zapłacz" to dydaktyczna antyutopia, a "Excentrycy" nie głoszą żadnych jednoznacznych nauk. I dobrze. Tutaj Kowalewski starannie buduje ponurą rzeczywistość karmiącą się mitem przedwojennej świetności. "Temu narodowi zaaplikowano truciznę" – mówi jeden z bohaterów.

Z drugiej strony jednak właśnie ta beznadzieja staje się najlepszą pożywką dla rozkwitu muzyki. Kowalewski w tej powieści nie ma ambicji osądzania przeszłości, nie wyciąga trupów z peerelowskiej szafy (jak to dziś często dzieje się w literaturze), choć i tutaj bezpieka czuwa i porusza postaciami jak marionetkami. Powieściowy świat jest może nieco przerysowany, ale tylko po to, by stanowił wyraziste tło dla naprawdę ekscentrycznych postaci.

Na przykład jest taki oto Zuppe, elegancki staruszek o absolutnym słuchu, przekonany, że prawdziwą sztuką nie jest muzyka czy literatura, ale krawiectwo. Albo alkoholiczka Ludmiła, dawna piękność. Tytułowi ekscentrycy bowiem to nie tylko oryginały, ale też postacie odsunięte od głównego nurtu życia, które kiszą się w prowincjonalnym sanatorium, gdzie nikt już ich nie uzdrowi. Kowalewski lubi odtwarzać sposoby mówienia najrozmaitszych ludzkich typów i wręcz obsesyjnie rekonstruuje detale. Zdarzają mu się pomyłki – trudno, żeby w 1957 roku ktoś rozprawiał o "fallocentryzmie" – które wziąć można jednak nie za kiksy, ale za elementy odrealniające.

Kowalewskiemu udaje się uchwycić ważną cechę tamtych czasów. Wszyscy tęsknią za lepszym światem Zachodu. Tylko główny bohater, który stamtąd wrócił, wie, że takiej tęsknoty nic nie zaspokoi. Bo lepszy świat istnieje jedynie w tańcu i w muzyce. I oto powieść Kowalewskiego okazuje się pochwałą jedynej prawdziwej iluzji, jaką jest sztuka, czyli "marzenie o pięknym człowieku". Przy czym ta powieściowa pochwała jest przekonująca właśnie dlatego, że ma lekkość i rytm swingu.
"Excentrycy" nadawaliby się na film. To idealna historia dla Woody’ego Allena, który sam jest przecież beznadziejnie zakochany w jazzie lat 30. i 40. Już to widzę – swingujący film o zapaleńcu, którego chroni w życiu jego pięknoduchostwo. I swing, właśnie swing, byłby w tym filmie najważniejszy.

Justyna Sobolewska/ Przekrój

WŁodzimierz Kowalewski "Excentrycy", W.A.B., Warszawa 2007, s. 324, 37 zł