„Gosposia prawie do wszystkiego” - We-Dwoje recenzuje

Czy można, z własnej i nieprzymuszonej woli, porzucić ciepłą uniwersytecką posadkę, przynoszącą satysfakcję zawodową i względne korzyści finansowe, by zostać… kuchtą, co to wcale nie chce być nazywana kuchtą? Na dodatek nie taką pracującą na zmywaku gdzieś w Anglii czy Irlandii, ale tu na naszym rodzimym podwórku?
/ 02.07.2009 02:05
Czy można, z własnej i nieprzymuszonej woli, porzucić ciepłą uniwersytecką posadkę, przynoszącą satysfakcję zawodową i względne korzyści finansowe, by zostać… kuchtą, co to wcale nie chce być nazywana kuchtą? Na dodatek nie taką pracującą na zmywaku gdzieś w Anglii czy Irlandii, ale tu na naszym rodzimym podwórku?

Ktoś powie, że takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach pani Moniki Szwai. C„Gosposia prawie do wszystkiego” - We-Dwoje recenzujezy aby na pewno? Skoro tak łatwo rezygnujemy z kariery i własnych marzeń, by zająć się zaspokajaniem pragnień naszego ukochanego (dziś miłości naszego życia, a jutro? kto tam wie!), dlaczego nie mielibyśmy czasem dokonać irracjonalnych, przynajmniej w ocenie niektórych, wyborów? Zostać zaś gosposią prawie do wszystkiego (jednak wcale nie „prawie dla każdego”!), może się okazać nie tyle bardzo dochodowym, co jeszcze pasjonującym zajęciem.

Maria Strachocińska wydaje się mieć wszystko – kochającego męża, wielkie mieszkanie, rodziców wpatrzonych w ukochaną córeczkę i… chciałoby się rzec, że również nadmiar wolnego czasu. Niestety, bycie służącą, kochanką, żoną i organizatorką życia towarzyskiego bogatego, zdolnego prawnika, okazuje się być mocno czasochłonne. Na dodatek, na dłuższą metę, nudne. Ileż można prać, sprzątać, gotować i sztucznie uśmiechać do zaproszonych gości, kiedy człowiekowi marzy się prowadzenie intelektualnych dysput na bardziej literackie tematy? „Jeżeli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?” – zastanawiał się kiedyś Albert Einstein. Dziś Maria pucuje i pucuje wielkie, dwustumetrowe mieszkanie, które zdążyła w ciągu dwóch lat doskonale urządzić, i powoli dociera do jej świadomości, że ma dosyć takiego życia. W czystym otoczeniu myśli nieco się rozjaśniają, więc i pani Strachocińska zaczyna rozumieć, że wcale nie złapała Pana Boga za nogi – co najwyżej, poślubiła zimnego, egoistycznego drania. Powrót na uczelnię wydaje się być w jej sytuacji idealnym rozwiązaniem. Życie jednak, jak z pewnością nie raz mieliśmy się okazję przekonać, pisze zawsze scenariusze po swojemu…

Maria, na co dzień wcale nie taka przebojowa i towarzyska, na swoim niekiedy postawić potrafi. Jedna (nieduża?) kropla przepełnia czarę goryczy. Któregoś dnia, mając wciąż w pamięci dość bolesne spotkanie z pewną doniczką, pani Strachocińska wystawia rachunek mężowi (wszak wielofunkcyjna, dyspozycyjna dwadzieścia cztery godziny na dobę, gospodyni, kosztuje) i… rusza przed siebie, by rozpocząć nowy rozdział swojego życia. Już nie jako żona pana Aleksa, a pani Maria, zwana przez najbliższych, po kaszubsku, Mareszką. Przekręcając kluczyki w stacyjce swojego samochodu nasza bohaterka jeszcze nie wie, że wkrótce warszawski pejzaż odejdzie na dobre w zapomnienie, a ona budzić się będzie w nocy do taktów rosyjskiej ballady, śpiewanej przez pewnego romantyka, będącego skrzyżowaniem Leńskiego z Onieginem. I, kto wie, czy nie obudzi znów swego serca?

Oj dzieje się, dzieje. Maria szybko zaczyna aklimatyzować się w nowym otoczeniu, dostrzegając, że bycie gosposią prawie do wszystkiego (usługi seksualne wykluczone!) ma więcej plusów jak minusów. Czasem jeszcze łapie się na myśli, co osoba z jej wykształceniem robi z mopem i odkurzaczem, jednak po chwili rozmowy z dwiema starszymi paniami (panią Liliannę i panią Różę wiele czytelniczek zna doskonale, a ci co dopiero teraz poznają, z pewnością pokochają) i pewnym Irlandczykiem, wcale nie od wypitego węgierskiego wina, humor jej się z miejsca poprawia. Nam również, ale przecież pani Szwaja nie bez powodu od lat zajmuje czołowe miejsce wśród autorek powieści polecanych jako skuteczny lek na chandrę.

Jest przyjemnie, wesoło i gwarnie. Splot wydarzeń, gdyby się tak zastanowić, mało prawdopodobny, ale co tam! Czyta się powieść szybko, i nie sposób nie polubić głównej bohaterki – ma w sobie coś, co przyciąga nie tylko starszych panów, młodych kawalerów i wiecznie głodnych nastolatków, ale również rozkapryszone, rozleniwione bogate damy i lubiących pokazywać swą wyższość majętnych gospodarzy. Nawet psy jedzą jej z ręki! Niemożliwe? Może jednak rację mają ci co uważają, że wystarczy otworzyć się na drugiego człowieka, a już nic złego nas nie spotka? Ochronna tarcza z pozytywnych myśli oddala od nas niewłaściwe emocje, które czasem, w postaci żywiołowej Carmen, próbują wyssać z nas resztki energii.

„Gosposia prawie do wszystkiego” to taka właśnie optymistyczna opowieść o tym, że warto żyć po swojemu, nie oglądając się na to, co minęło bezpowrotnie. W sam raz na letnie, spędzane pod gruszą, dni. Ktoś powie, że mało ambitna. I co z tego? Przynajmniej pani Szwaja drugiej Virginii Woolf nie udaje, a tylko gdzieś tam między wierszami mruga do nas oczkiem…

Anna Curyło

Redakcja poleca

REKLAMA