Znałam zakamarki tego domu tak dokładnie, jak tylko skazaniec może znać swoją celę. W pamięci miałam każdy załom, próg, skrzypiący schodek. Mogłam chodzić z zamkniętymi oczami, pewna każdego kolejnego kroku, który nie niósł ze sobą żadnej niespodzianki. Story i żaluzje tkwiły w oknach niczym kraty. Wysoki szpaler świerków spowijał budynek chłodem i półmrokiem nawet w upalne południe.
Kiedyś kochałam ten dom. Uczyłam się chodzić przy jego ścianach, a pomiędzy starymi meblami bawiłam w chowanego z własnym cieniem. Kiedyś śmiałam się głośno bez obawy, że rozgniewam demona smutku. Ale wtedy panowały tu radość i światło. Potem wszystko umilkło, zgasło, zszarzało. Dom rodzinny z azylu stał się więzieniem. Zabrakło w nim słońca.
Jej słowa bardzo mnie zabolały
– Alina! – rozległ się głos cerbera. Niby słaby, ale nieznoszący sprzeciwu.
Pora na lekarstwa. Mama lubiła punktualność. W jej szarym, wdowim świecie proste czynności jak toaleta, posiłki, oglądanie telewizji czy branie pigułek urosły do rangi rytuału. Jakiekolwiek odchylenie od normy nie wchodziło w grę. Podobnie jak wymiana tapet czy mebli. Matka trzymała się przeszłości zębami i pazurami.
– Już idę! – odpowiedziałam.
Nie mogłam sobie pozwolić na słabość. Tylko cienka bariera samokontroli, zrodzona z poczucia winy i obowiązku, chroniła mnie przed narastającą od lat beznadzieją. Weszłam do jej sypialni z uśmiechem przyklejonym do warg.
– A co to za głupia mina? – zaburczała. – Zęby cię bolą?
– Nie. Trochę głowa. Ciśnienie spada, zbiera się na burzę.
– Nie cierpię burzy – wzdrygnęła się. – Podałaś mi wodę z kranu? – zapytała, wpatrując się podejrzliwie w zawartość szklanki.
– Nie, mamo. Mineralna, taka jak lubisz, z nowo otwartej butelki.
– Hm, dziwnie smakuje – mruknęła. – Tylko sprawdź, czy okna są porządnie zamknięte. Przeciąg mógłby mi zaszkodzić. Poza tym, wiesz, co spotkało Mariana. O mało piorun go nie zabił.
– Mamo – westchnęłam. – Wujek Marian zrobi wszystko, żeby zwrócić twoją uwagę. Nie traktuj poważnie tych jego rewelacji, zwłaszcza o zimnych kulistych piorunach, które wpadają przez okno.
– Jak możesz! – jej twarz skurczyła się w bolesnym grymasie. – Wiem, że wiszę ci kulą u nogi, ale czemu obrażasz jedynego przyjaciela, jaki mi pozostał. Lubię go, wyczekuję wspólnych spotkań i rozmów. Cóż w tym złego? Jest jedyną osobą, która pamięta, że kiedyś ten dom tętnił życiem!
Nie po raz pierwszy jej słowa zabolały. Po jedenastu latach w czyśćcu powinnam przywyknąć, że nigdy dość pokuty. Ale nagle, może za sprawą nadciągającej burzy, przeszył mnie elektryzujący dreszcz buntu.
– A ja? – spytałam. – Kim twoim zdaniem jestem? Obcą? A może twoją służącą?! – zaczęłam się nakręcać.
– Nie podnoś na mnie głosu. Jestem twoją matką! – upomniała mnie.
– A ja twoją córką! Innej rodziny nie masz. Jak długo zamierzasz mnie za to karać i zamykać jak w klatce? Myślisz, że ja nie pamiętam, nie tęsknię? Zachowujesz się jak rozkapryszony dzieciak. Wydaje ci się, że tylko ty straciłaś najbliższych? Tata, dziadek, Miłosz wciąż śnią mi się po nocach! To ja widziałam, jak umierają jeden po drugim! – wrzasnęłam.
– Przestań! – wyciągnęła dłoń z rozczapierzonymi palcami. – Co cię napadło? Przestań, odejdź, nie zamierzam tego wysłuchiwać!
Znowu odtrącenie. Tylko to potrafiła. Nie wyciągnie do mnie ręki, nie przytuli, nie pocieszy, nigdy mi już nie wybaczy. Ogarnęło mnie poczucie beznadziei.
Strach całkiem mnie sparaliżował
Stanęłam w otwartych drzwiach prowadzących na taras. Wiatr zatrzepotał mi spódnicą, krople deszczu spadły na twarz. Nad świerkami zawisło stalowoszare sklepienie. Błyskawica przeszyła je zygzakiem. Po chwili odpowiedział jej ponury grzmot. Stałam i patrzyłam, jak nawałnica przetacza się nad dachem mojego więzienia. Niechby mnie zabrała.
Uparłam się, że z nimi popłynę. Chciałam dowieść, że pod żadnym względem im nie ustępuję. Miałam czternaście lat i uważałam się już za dorosłą. W końcu się zgodzili, chociaż dziadek żartował, że baba na pokładzie to pech murowany.
– Jasne! – kpił Miłosz, mój starszy brat. – Zamiast żeglować, będziemy jej pilnować, by nie wypadła za burtę.
– Daj spokój, synu – mitygował tata. – Alinka pływa lepiej od ciebie. Tytuł mistrzyni młodzików zobowiązuje. Kto jak kto, ale ona się nie utopi – miał rację: oni zginęli, a ja przeżyłam.
Szkwał pojawił się znikąd. Zakołysał nagle łodzią. Łapiąc za żagle, dziadek i tata próbowali przekrzyczeć wiatr.
– Miłosz do steru! Alina pod pokład!
– Chcę pomóc! – uparłam się.
– To nie przeszkadzaj! – wrzasnął mi do ucha Miłosz.
Obraziłam się. Z zazdrością patrzyłam, jak sprawnie opanowują sytuację. Mknęliśmy w kierunku brzegu. Od portu dzieliło nas pół mili. I wtedy… nagły przechył, potężne uderzenie wiatru, lina wyrwana z dłoni i uwolniony bom, który zmiótł mnie do morza. Woda zamknęła się nade mną. Przerażona, młóciłam ramionami, walcząc o oddech. Ktoś złapał mnie za włosy i wyciągnął na powierzchnię. Tata! Dziadek z Miłoszem próbowali obrócić jacht. Wiatr rzucił nimi jak łupiną orzecha. Nie mieli szans. Kadłub ostro przechylił się na bok, a oni bezwładnie wypadli za burtę.
– Do łodzi! Płyń co sił! Kil zaraz ją podniesie – krzyknął mi tata do ucha.
Płynęłam. Jak nigdy. Dostrzegłam Miłosza. Krew zalewała mu twarz! Dziadek go podtrzymywał. Nie pomogłam im. Przerażenie pchało mnie w stronę jachtu. Tata ostatkiem sił wepchnął mnie na pokład, a potem zawrócił, by ratować syna i ojca. Nie dał rady. Fale były za wysokie, wiatr za silny, a on za słaby. Powinnam coś zrobić. Pływałam jak ryba! Ale strach kompletnie mnie sparaliżował. Potrafiłam tylko krzyczeć, patrząc, jak znikają pod wodą, jeden po drugim.
Tam gdzie jest wina, musi być kara
Minęło tyle czasu, a ja wciąż nie mogłam sobie darować. Nie uratowałam ich. Nawet nie spróbowałam! Co gorsza, to przeze mnie zginęli. Gdybym posłuchała i schowała się pod podkładem, nic by się stało. Nic! Wierzyłam w to święcie. Choć ratownicy zapewniali, że byłam nad podziw dzielna i cudem przeżyłam.
– To nie twoja wina, mała, nic nie mogłaś zrobić. Oni byli dorośli, a ty nie – przekonywał wujek Marian, wspólnik i przyjaciel ojca. – Powinni bardziej uważać – dodawał, nie kryjąc w głosie dziwnej irytacji.
Zaskoczył mnie. Sugerował, że gdyby założyli kapoki, nastawili radio, wysłuchali prognozy pogody… Nie! Broniłam się przed takimi nielojalnymi myślami. Nawet po latach rozsądek przegrywał z dojmującym poczuciem winy. Jedynie mama mogłaby mnie od niego uwolnić. Ale ona na wieść o tragedii zastygła niczym Niobe.
Pamiętam, jak się cieszyłam, że ją zobaczę. Nie byłam sama na świecie. Wciąż miałam mamę! Zapłakana i zasmarkana rzuciłam się w jej objęcia. Pogłaskała mnie po głowie, objęła, ale sztywno i niepewnie. W jej oczach dostrzegłam mrok, niemy wyrzut. Nie umiała wykrzesać bodaj cienia uśmiechu na mój widok. Owszem, przeżyłam, by ujrzeć zawód na twarzy własnej matki. To dlatego dom rodzinny stał się więzieniem. Tam gdzie wina, musi być i kara.
Wujek Marian zajął się wszystkim. Pogrzebem, formalnościami spadkowymi, opieką nad nami i firmą. Mama przez pierwszy rok była jak otępiała. Uwielbiała swoich mężczyzn. Kiedy ich zabrakło, straciła sens istnienia. Nie odzywała się, nie jadła. Siedziała w pokoju i w kółko oglądała zdjęcia.
Gdyby musiała pracować, może wyrwałaby się z zaklętego kręgu wspomnień, ale nie musiała. Jej mężczyźni zadbali o nią. Ojciec był ubezpieczony, dziadek zostawił całkiem spory spadek, poza tym odziedziczyła udziały w nieźle prosperującej firmie architektonicznej. Marianowi brakowało trzy lata, by uczciwie ją spłacić. Ktoś inny wykorzystałby sytuację, ale nie wujek Marian. Żyłyśmy z procentów od kapitału. Na nasze skromne potrzeby wystarczało aż nadto.
Skończyłam liceum, mogłam pójść na studia, lecz zrezygnowałam. Pogrążona w apatii matka nieustannie potrzebowała mojej opieki. Wszystko było na mojej głowie – zakupy, gotowanie, sprzątanie, rachunki, konieczne remonty, których nie znosiła. Obcy ludzie w domu, hałas, zmiany – depresja murowana, ale przeciekający dach czy pęknięta rura w łazience nie mogły czekać.
Moim hobby stało się zbieranie wycinków. Kupowałam gazety, w których znajdował się kącik turystyczny, gdzie w kilku słowach opisywano odległe kraje, wyspy, miasta. Podawano ceny pobytu, najlepsze połączenia, trasy wycieczek, ciekawostki. Miałam cały album kolorowych zdjęć i informatorów. Obiecywałam sobie, że kiedyś, gdy kara w końcu się skończy, wyrwę się stąd i wyjadę gdzieś daleko, gdzie każdy róg czy wzgórze będą kryły za sobą coś nowego, nieznanego.
Stałam, patrząc, jak burza cichnie i odchodzi
Zaledwie kilka minut i już. Po wszystkim. Tyle wystarczy, by umrzeć i się narodzić. Wyczułam zmianę. Powietrze pachniało ozonem. Pomarańczowe promienie przedzierały się pojedynczymi pasemkami przez ciasny szpaler świerków. Jeden dotknął mojej dłoni. No tak, po każdej burzy przychodzi słońce. Gdzieś tam była tęcza, a na jej końcu ukryty skarb.
– Alina! – rozległ się słaby głos.
– Wołam i wołam. Nie zamknęłaś okna. Czuję przeciąg!
Uśmiechnęłam się gorzko. Nie dla mnie tęcza. Chmury na moim niebie nigdy się nie rozwieją. A jednak czując łaskoczące ciepło na wierzchu dłoni, pomyślałam: Boże, czy nie ma dla mnie ratunku? Czy umrę tu pogrzebana za życia? Nie chcę! Wybaczcie, ale nie chcę tak. Znowu poczułam, jak woda zamyka się nade mną. Serce waliło jak szalone. Rozpaczliwie walczyłam o oddech. Ale wiedziałam, że tym razem nikt nie pospieszy mi z pomocą. Teraz wszystko zależało ode mnie.
Zamiast książki, którą od pewnego czasu czytałam mamie na dobranoc, wzięłam album z wycinkami. Leżała nadąsana. Nocna lampka oświetlała jej kruche, niemal dziecięce rysy. Mimo wieku i przeżytej tragedii wciąż była śliczna niczym elf. Niektóre kobiety tak mają. Nic dziwnego, że wujek Marian kochał się w niej beznadziejnie od tylu lat.
– Mamo? – szepnęłam, siadając na brzegu jej łóżka. Nie odpowiedziała. – Przepraszam, nie chciałam na ciebie krzyczeć. Po prostu nie daję już rady. Duszę się. Mam dwadzieścia pięć lat, a czuję się jak staruszka. Nie mam marzeń, wiesz? Nie myślę o miłości, mężu, dzieciach. Pragnę tylko jednego –słońca, odrobiny słońca. Nie chcę zmienić się w wampira, który boi się światła i nie chce wychodzić z domu. A jeszcze rok, dwa i tak się stanie…
– I staniesz się taka jak ja – usłyszałam jej cichy głos. – Samolubna, samotna, wiecznie nieszczęśliwa i niezadowolona. Boję się kochać, nawet ciebie, ponieważ przeraża mnie myśl o kolejnej stracie. Obraziłam się na Boga, kiedy mi ich odebrał. Obraziłam się na ciebie, że przeżyłaś, a im się nie udało. Odpychałam cię, a zarazem szantażowałam, żebyś nie odeszła. To podłe, ale tak właśnie było, i będzie, jeżeli nadal mi na to pozwolisz. Dobrze, że na mnie nakrzyczałaś. Miałaś rację.
Nie wierzyłam własnym uszom.
– Mamo… – złapałam ją za rękę.
Wpiła się palcami w moją dłoń, mocno i rozpaczliwie.
– Nie przerywaj mi. Nie wiem, co takiego przyniosła ze sobą ta burza, lecz mam wrażenie, że coś się zmieniło. Czuję to, Alinko. Jestem wściekła na siebie, na ciebie, nawet na Mariana, że przychodzi jak żuraw do czapli i nie potrafi się zdobyć na nic konkretnego. Potrzebuję mężczyzny, nigdy nie umiałam być sama. Boże, co ja mówię?! Chyba zwariowałam. Nieważne. Uciekaj, zanim się rozmyślę. Otwórz swój album i wybierz, gdzie chcesz pojechać. Poszukaj słońca, córeczko!
„Według mitologii, gdy Zeus obdarzał bogów ziemią, zapomniał o Heliosie. Bóg Słońca sam się upomniał o swoje i poprosił o wyspę. Wynurzyła się z morza i była równie piękna, co Afrodyta zrodzona z morskiej piany. Helios zadbał, aby nie zabrakło tu słońca. Na Rodos świeci ono przez trzysta dni w roku! Starówka, klimatem przeniesiona ze średniowiecza, przypomina istny labirynt: wąskie uliczki, ciasne zaułki, wyrastające znienacka przeszkody. Stare miasto można przemierzać wzdłuż i wszerz za każdym razem inną drogą. Jedne prowadzą do wspaniałej fontanny, inne – nikt nie wie dokąd…” – napisałam do mamy, posługując się przewodnikiem i tym, co do tej pory udało mi się zobaczyć.
Do Mariana wysłałam pocztówkę z wizerunkiem kolosa z Rodos i dwoma krótkimi zdaniami: „Odważ się. Przecież nie jest z niej znowu taki cud”.
Czytaj także:
„Dla ukochanego byłam >>planem B<<. Gdy eks zagwizdała na palcach, poleciał do niej jak piesek, a teraz błaga mnie o przebaczenie”
„Syn sąsiadów był najbardziej nieprzyjemnym facetem, jakiego w życiu spotkałam. Zwykły gbur! Jakim cudem trafiliśmy do łóżka?”
„Kiedyś uważałam, że horoskopy to stek bzdur, ale teraz... Chyba zacznę w nie wierzyć. To dzięki nim poznałam... miłość"