"Nikołaj i Bibigul"

Dmitrij Strelnikoff Nikołaj i Bibigul fot. Wydawnictwo W.A.B
Wyobraź sobie, że dostajesz list od dawno zmarłego przodka z informacją o czekającym na ciebie skarbie. Niesamowita podróż do Kazachstanu śladami w powieści "Nikołaj i Bibigul".
/ 18.11.2009 10:48
Dmitrij Strelnikoff Nikołaj i Bibigul fot. Wydawnictwo W.A.B
Nikołaj Mienszykow, zamożny rosyjski biznesmen w wieku średnim, rozdarty między Moskwą i Paryżem, otrzymuje osobliwy prezent urodzinowy: list od dawno zmarłego przodka z informacją o czekającym na niego skarbie. Wyrusza do Ałmaty w Kazachstanie – miasta swojego dzieciństwa. Podróż okazuje się twardą konfrontacją z rzeczywistością: zmienili się ludzie, obce stały się miejsca, trudno odnaleźć nawet grób dziadków, a rodzinnej kamienicy broni przed rozbiórką wariatka. Duma dawnego kolonizatora miesza się w Nikołaju z rozgoryczeniem i poczuciem wszechogarniającej straty. A to dopiero początek wyprawy śladami przodków. W pechowych dla siebie okolicznościach spotyka Bibigul – młodą kobietę, która proponuje mu niebezpieczną grę... W Nikołaju i Bibigul pierwszorzędna intryga przygodowa sąsiaduje z celnymi obserwacjami reportażowymi i opisami egzotycznego kraju. Strelnikoff, autor bestsellerowego "Ruskiego miesiąca", tym razem walczy ze stereotypem Rosjanina i Kazacha, wprowadzając czytelnika w postkolonialną rzeczywistość pogranicza Europy i Azji.

O autorze:
Dmitrij Strelnikoff (ur. 1969) – rosyjski poeta i prozaik, piszący po polsku i po rosyjsku, biolog, dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny. W Polsce wydał dotychczas tom wierszy Homo mirabilis (2004), zbiór opowiadań Nocne życie aniołów (2007) oraz znakomicie przyjętą powieść Ruski miesiąc (W.A.B. 2008), która ukazała się także w wersji audio. Jest także autorem Wielkiej encyklopedii zwierząt, która ukazywała się w latach 2006–2007, oraz współautorem ilustrowanej książki o dobrym jedzeniu Ugryźć świat (2008).

Fragment książki:
Widok z okien wieżowca wybudowanego na ziemi, która regularnie się trzęsie, i to mocno, nadal był wspaniały. Potężne góry ubrane w lasy, szmaragdowe łąki i połyskujące śniegiem szczyty nie zmieniły się. Stanowiły część dzieciństwa i były ziemią Nikołaja, zawsze kojarzące mu się z nieskończenie szczęśliwą ojczyzną. Patrząc na góry, wspominał pikniki nad rwącymi potokami, czasy radosnych odkryć, wspólne wyprawy z rodzicami i dziadkami. Kiedyś w górach można było spotkać tylko Europejczyków. Kazachowie, poza nielicznymi mieszkańcami miast, rodzącą się zeuropeizowaną inteligencją, nie piknikowali i nie uprawiali wspinaczki. Tylko ich pasterze wędrowali latem krętymi ścieżkami w poszukiwaniu soczystych górskich łąk, na których przez kilka miesięcy wypasali stada wygłodniałych po zimie owiec. Kazachów i Kirgizów spotkać można było wówczas głównie na bazarze, gdzie sprzedawali mięso, owoce i warzywa.

Taksówkarz czekał na dole. Nikołaj miał do załatwienia pilną sprawę. Zjeżdżając w dół z dwudziestego szóstego piętra, przeczytał ulotkę reklamową. Dowiedział się z niej, że hotel jest już w prywatnych rękach, kupił go jakiś Kazach nuworysz.
Oczyma wyobraźni już widział pałac tego bogacza wybudowany w miejscu sadu owocowego lub w pięknym górskim uroczysku: ogromna brama, której strzegą kamienne lwy, przed wejściem mosiężne pantery, na dachu marmurowe orły, a na wysokim na pięć metrów ogrodzeniu świeżo zaprojektowany herb z inicjałami właściciela. W domu tego najprawdopodobniej byłego dygnitarza partii, a obecnie biznesmena, roi się od obrazów w złotych ramach. Na płótnach szerokości trzech, pięciu metrów nagie piękności spoglądające powłóczyście z lamparcich skór, rzuconych z rozkoszną niedbałością na podłogę, łoże, trawnik czy brzeg morza. A w najbardziej reprezentacyjnym miejscu portret rodzinny, dynastia: on w mundurze Napoleona na koniu, ona w szatach Katarzyny II na tronie cesarzowej. Pałac wznoszono przez kilkanaście miesięcy, a kiedy budowa dobiegła końca, biznesmen zapłacił swoim robotnikom, wieśniakom z podmiejskich aułów, połowę tego, co obiecał.

Więcej nie mam, bierzcie i cieszcie się, że w ogóle coś dostaliście! Tak zapewne się wytłumaczył. I wzięli, i cieszyli się.
Jak szybko u nas powstają fortuny!, zamyślił się Nikołaj. Zaiste, kraina cudotwórców! Ciekawe, czy ten pan ma w swoim domu sztućce. A może, tak jak jego dziadek, je rękoma? Tradycyjnie wycierając dłonie w brodę, która wygląda niczym szczotka do czyszczenia zlewu. I pomyśleć tylko: jego dziadek, pastuch egzystujący w układzie feudalistyczno-klanowym, koczował ze swoimi owcami na dzikim stepie, a wnuczek kapitalista, syn ojca komunisty, kupuje za gotówkę wizytówkę stolicy dziewiątego co do wielkości państwa świata. Trzy pokolenia, trzy ustroje społeczno-polityczno-ekonomiczne!

Z ulotki dowiedział się też, że w hotelu są basen i sauna.
Znakomicie, pomyślał. Przed podróżą dobrze będzie zrelaksować się i odświeżyć. O świcie zamierzał wyjechać z Ałmaty.
– Na ulicę Kozacką – powiedział, wsiadając do taksówki.
– Nie ma już Kozackiej – odpowiedział kierowca z nutą nostalgii. – Teraz nazywa się ulicą Potanina. Kazachowie nie znoszą wszystkiego, co się kojarzy ze środkowoazjatyckim kozactwem. Po Kozakach pozostały tylko domy, w których obecnie mieszkają głównie… No, ci z aułów. Ludzie wyjeżdżający stąd po dziewięćdziesiątym pierwszym sprzedawali je za bezcen.
– A kto to jest Potanin? – z przekąsem zapytał Nikołaj. Postanowił przeegzaminować swojego rozmówcę z wiedzy historycznej.
– Nie wiem! Nie mam pojęcia – przyznał się taksówkarz.
– No właśnie, nie wie pan. Niedobrze!
– A pan wie?
– Grigorij Nikołajewicz Potanin, syn oficera Syberyjskiego Wojska Kozackiego, wybitny geograf, etnograf, podróżnik, biolog, Honorowy Obywatel Syberii, twórca teorii politycznej i ekonomicznej autonomii syberyjskiej.

Zapamiętywanie liczb, dat, nazw i nazwisk zawsze przychodziło Nikołajowi łatwo. Ta zdolność wyróżniała go wśród rówieśników już w przedszkolu. W dziesięciolatce, którą ukończył ze złotym medalem, jego talent urósł do rangi legendy. Przez pewien okres uczniowie ze starszych klas dokuczali Nikołajowi, zmuszając go do zapamiętywania liczb i wyrazów napisanych na kartce. Przepytywali go potem, celowo wprowadzając w błąd, zamieniając kartki. Na szczęście nie trwało to długo. Pewnego razu nie wytrzymał i zaatakował swoich dręczycieli pięściami. Wtedy okazało się, że potrafi się bić.
– Doprawdy? – szczerze zdziwił się taksówkarz. – Czyli Potanin to Kozak?
– Owszem. W składzie ósmego pułku kozackiego Potanin zakładał miasto, w którym teraz się znajdujemy: Ałmaty. A właściwie Wierny, jak się wówczas nazywało. Prace naukowe Grigorija Potanina były wydawane w Rosji i Anglii. Został pochowany w Tomsku. O ile dobrze pamiętam, umarł w 1920 roku.
To „o ile dobrze pamiętam” było zwykłym popisem. Doskonale wszystko pamiętał. Nikołaj Mienszykow był pasjonatem historii, którą traktował, między innymi ze względu na swoje pochodzenie, z powagą i szacunkiem.
Przed podróżą do Siedmiorzecza przez kilka dni studiował historię tego regionu. Ponieważ miał niewiele czasu oraz towarzyszyła mu koleżanka, która ciągle go rozpraszała, zdążył poczytać tylko o Kozakach Siedmiorzecza, nowej stolicy Kazachstanu, Astanie, i trochę o współczesnym rozwoju języka kazachskiego.
– Na ulicę Kozacką – powtórzył Nikołaj.
– Się robi – w głosie kierowcy dało się wyczuć uznanie. – Dużo pan wie.
– Dużo. Ale proszę mi wierzyć, szczęścia to nie daje.
– A co według pana daje szczęcie?
– Nic, proszę pana. Nic nie daje szczęścia. Jak mawiali starożytni: cokolwiek zrobisz, będziesz żałował. I tak właśnie jest. Szczęśliwe mogą się czuć tylko rośliny, organizmy niemające ani rozumu, ani dumy, ani uczuć.

Wypowiedź pasażera skłoniła taksówkarza do milczenia. Postanowił o nic już nie wypytywać. Do końca kursu nie odezwał się ani słowem.
Na ulicy Potanina Nikołaj miał spotkanie z zawodowym kierowcą, właścicielem nowej japońskiej terenówki, z którym rano zamierzał opuścić miasto. Dotychczas rozmawiał z nim tylko przez telefon. Znalazł jego firmę przez internet i dzwonił do niego kilka razy z Moskwy. Teraz chciał omówić szczegóły ich dalekiej podróży. Gdy wszystko zostało ustalone, zapłacił zaliczkę i wrócił taksówką do hotelu. Zamierzał już wjechać windą na swoje dwudzieste szóste piętro, kiedy przypomniał sobie o kolejce linowej na wzgórze Wierigina Gora. Choć wiele zmieniło się w mieście od czasów jego dzieciństwa, stacja popularnej kolejki nadal znajdowała się tuż przy hotelu „Kazachstan”. Zapragnął wjechać nią na taras widokowy, na którym nie był od lat.
    Pełznąca po lince obła kabina jak zwykle wywołała w wyobraźni Nikołaja skojarzenie z tłustym pająkiem, wspinającym się po nitce pajęczyny. Prosto do nieba. Wierigi to okowy, łańcuchy, konstrukcje z kutego żelaza i miedzi, czasem ikony w ciężkich miedzianych ramach, które niegdyś nosili na sobie mnisi, by umartwiać się i okiełznać cielesne żywioły, aby uwolnić, uszlachetnić, otworzyć na oścież swoje dusze. Wierigi mogły ważyć nawet kilkadziesiąt kilogramów.
Skąd ta nazwa?, zastanowił się po raz pierwszy w życiu. O jakie „wierigi” tu chodzi? Wierigi sensu stricte? A może nazwa pochodzi od nazwiska? Był sobie raz pan Wierigin…

Na tarasie widokowym, położonym u stóp wieży telewizyjnej, spędził około pół godziny. Ze względu na wyjątkowo czyste powietrze miasto tego dnia było widoczne jak na dłoni. Nie mógł powstrzymać wzruszenia: prawie trzydzieści lat temu, gdy wyjeżdżał z rodzicami na stałe do Moskwy, właśnie z tego miejsca żegnał się ze swoim miastem. Teraz, gdy po długiej nieobecności wrócił, znalazł się w innym, obcym kraju. Miał zagraniczny paszport. Nie rozpoznawał nazw ulic. W jego byłym mieszkaniu osiedlił się koczownik, ociec półnagich, bosych dzieci, całe dnie wałęsających się po podwórku. W miejscu urokliwych parterowych domów wyrosły meczety, brzydkie bloki z ochroną i bryły zagranicznych banków. Słynne sady wycięto i zaroiło się od luksusowych willi nowobogackich stróżów nowego prawa i porządku. Myśląc o tym, że nic, a tym bardziej emocje, nie powinno mu przeszkadzać w spełnieniu ważnego zadania, Nikołaj kupił bilet powrotny i wrócił do hotelu. Zjeżdżając kolejką, nie mógł się pozbyć uczucia, że ciągnie za sobą całą górę, jakby przykutą łańcuchami do jego serca.
Docierając do hotelu, przypomniał sobie jeszcze o czymś. Widział kiedyś w Moskwie wielką reklamę pierwszej, kazachskiej superprodukcji, filmu Көшпенділер, czyli Koczownik. Nie obejrzał go wówczas.
Chyba najbardziej będzie smakował właśnie tu?, pomyślał.
Zawołał taksówkę i zapytał kierowcę, gdzie może kupić film. Taksówkarz, młody uśmiechnięty od ucha do ucha Kazach, słuchający kazachskiego disco, zawiózł go na ulicę Gogola pod sklep „Meloman”. Nikołaj kupił film i wrócił do samochodu. Zanim ruszyli, postanowił upewnić się, że w opakowaniu znajduje się odpowiednia płyta. Dobrze zrobił; ku jego zaskoczeniu ładne opakowanie okazało się puste. Wrócił natychmiast do sklepu, by zareklamować towar. Sprzedawczyni, młoda kobieta o słowiańskich rysach i jaskrawym makijażu, nie przyjęła reklamacji. Stwierdziła, że „skoro pan wyszedł ze sklepu z zapakowaną płytą, a teraz wrócił z pustym opakowaniem, to skąd można mieć pewność, że rzeczywiście było puste?” Nikołaj przyznał jej rację i poprosił o nową płytę. Otworzył opakowanie w obecności sprzedawczyni; tym razem dysk był na miejscu.

W hotelu, po skromnej, szybkiej kolacji i prysznicu, poczuł się zmęczony. Postanowił zrezygnować z sauny i basenu.
Zaliczę je potem, pomyślał. Po powrocie z pustyni basen i sauna z pewnością będą dla mnie o wiele większą atrakcją niż teraz. Ba, będą o wiele większą atrakcją, niż są w rzeczywistości. Mam nadzieję, że będę miał co świętować.
Wyjął z plecaka komputer i uruchomił odtwarzanie. „Każdy wojownik, każdy naród, każda miłość powinni mieć swoją ojczyznę”, przeczytał na okładce.
– Jasne – powiedział do siebie. – Bardzo głębokie. Zwłaszcza w moim wypadku.
Niezwykła historia powstania filmu Көшпенділер śmieszyła Nikołaja i dobrze wpisywała się w jego opinię na temat Republiki Kazachstanu. Na zamówienie rządu film stworzyli Rosjanie, Amerykanie i Kazachowie. Ale nie tylko oni. Łącznie w produkcji wzięli udział przedstawiciele dwudziestu pięciu krajów. Pierwszy reżyser, Czech Ivan Passer, nie zdołał sfinalizować pracy nad filmem, nie wszystko wyszło tak, jak życzyli to sobie kazachscy decydenci. Więc do pracy przystąpił Sergiusz Bodrow senior, Rosjanin. W Koczownika zainwestowano 34–40 milionów dolarów. Nikt nie wie, ile dokładnie. Po wielkiej akcji promocyjnej film na całym świecie, głównie w Rosji i Stanach Zjednoczonych, zarobił niecałe 3 miliony.
– Największy kazachski projekt od czasów udziału w budowie mauzoleum Tamerlana w 1403 roku. Zobaczmy – powiedział z humorem Nikołaj.
Leżąc w łóżku, patrzył, jak na monitorze wykonawcy głównych ról, Amerykanie europejskiego i azjatyckiego pochodzenia oraz Meksykanie, grają Kazachów z czasów średniowiecza. Ładne, a niekiedy bardzo ładne zdjęcia i kostiumy nie były w stanie uratować filmu. Koczownik rozśmieszał grą aktorów i słabością scenariusza. Ciągle się uśmiechając, Nikołaj zasnął w połowie. Nieudolna ekranizacja żywota dzielnego Abłaj-chana straciła jednego widza.
Spał źle. Najpierw męczył go uciążliwy sen: zaniedbane, cuchnące akwarium z głodnymi, wychudzonymi, ledwie żywymi oraz zdechłymi rybami. Po rybich truchłach pełzały obrzydliwe ślimaki. Czuł się odpowiedzialny za śmierć ryb, ale nie miał siły niczego zmienić. A potem było trzęsienie ziemi. Prawdziwe. O trzeciej nad ranem zatrzęsły się góry i miasto.
Do cholery!, myślał z przerażeniem, biegnąc w piżamie z dwudziestego szóstego piętra w dół po schodach ewakuacyjnych. Do jasnej cholery! Pierwszego dnia trzęsienie ziemi! Brakowało tylko, żeby ten zabytkowy hotel jakiegoś parweniusza mnie tu pogrzebał! O nie, tylko nie to!

Dmitrij Strelnikoff: "Nikołaj i Bibigul", Premiera: 11 listopada 2009 r., Wydawnictwo W.A.B

Redakcja poleca

REKLAMA