"Krzesło Eliasza"

Krzesło Eliasza fot. Wydawnictwo W.A.B
Szokująca treść listu od matki, napisanego w dramatycznych okolicznościach w 1941 roku, całkowicie zmienia życie Richtera. Pisarz postanawia odnaleźć swoje korzenie.
/ 23.06.2009 09:10
Krzesło Eliasza fot. Wydawnictwo W.A.B

Wiosna 1992. Austriacki pisarz, pięćdziesięcioletni Richard Richter, po rozpadzie małżeństwa wraca z Paryża do rodzinnego Wiednia, gdzie znajduje ukryty w schowku list nieżyjącej już matki. Szokująca treść listu, napisanego w dramatycznych okolicznościach w 1941 roku, całkowicie zmienia życie Richtera. Pisarz postanawia odnaleźć swoje korzenie. Trafia do Sarajewa. Podczas krótkiego pobytu w oblężonym mieście przeżywa swoje najlepsze chwile – namiętną miłość i szczerą przyjaźń. Jednakże jego los, podobnie jak los wszystkich postaci w tej powieści, jest przesądzony. Życiem Richtera, jak w tragedii greckiej, pokieruje przeznaczenie, którego nie da się uniknąć. Igor Štiks mistrzowsko łączy dramat jednostki z zagadnieniami uniwersalnymi, a poprzez los jednego człowieka i wielką opowieść miłosną ukazuje nie tylko tragedię osobistą, lecz także tragedię miasta, narodu, kontynentu...


Igor Štiks urodził się w 1977 roku w Sarajewie. Krzesło Eliasza to jego druga powieść. Pisuje też eseje, recenzje i artykuły. Pierwsza powieść Dvorac u Romagni (Zagrzeb 2000), została wydana także w Austrii (2002), Stanach Zjednoczonych (2005) i Hiszpanii (2005). Jego teksty prozatorskie i eseje są tłumaczone na język angielski, francuski, niemiecki, turecki, bułgarski, macedoński, słoweński i grecki. Krzesło Eliasza to jego druga powieść.

Przeczytaj fragment powieści

"Krzesło Eliasza", Igor Štiks, Przełożyła: Danuta Cirlić-Straszyńska, Seria Don Kichot i Sancho Pansa, Wydawca książki: Wydawnictwo W.A.B, Premiera: 24 czerwca 2009

Prolog

Pragnę tu zanotować wszystko, co przydarzyło mi się w kilku ostatnich miesiącach. Nie jestem pewien, czy mi się to uda i czy przeżyję. Może pisanie, do którego właśnie przystępuję, przedstawianie faktów, to tylko sposób na odłożenie rychłego końca. Albowiem coraz bardziej skłaniam się do przekonania, że nie można kontynuować życia, gdy ktoś się dowie, że wszystko, na czym się ono zasadzało, to kłamstwo, ułuda, oszustwo nawet, i że czaiła się za tym zbyt późno poznana prawda, jak żmija, na którą nadepnie w dokładnie wybranym momencie, która ukąsi go w najczulsze miejsce i wstrzyknie jad gwarantujący powolne umieranie. A ten, komu życie usuwa się spod nóg, często chwyta się czyjejkolwiek ręki i zazwyczaj wciąga również tego, który mu rękę podaje.

W moim wypadku nie chodziło o jadowitą żmiję, ale taką, która wspaniałomyślnie pozwala, by ofiara sama wybrała godzinę swojej śmierci. Surowicy nie ma i nie będzie. Ta godzina majaczy gdzieś na końcu mojej relacji o dwukrotnych narodzinach jednego człowieka. Ostatnio bowiem skłonny jestem wierzyć, że urodziłem się dwa razy, raz w Wiedniu w 1942 roku, drugi raz w Sarajewie pół wieku później.

Jest to zapis o tych drugich, długotrwałych i bolesnych narodzinach.

I. Niebieski brulion

Moja ręka opornie przesuwa się po papierze, ociągam się, nie wiem, jak to wszystko opowiedzieć, by nie przeoczyć ani jednego szczegółu, ani jednej chwili, najdrobniejszego nawet zdarzenia, aby przedstawić wszelkie możliwe dowody świadczące o tym, że właśnie z rzeczy najdrobniejszych, pozornie błahych, odlane są odważniki na wadze naszego przeznaczenia. Do tej pory byłem zręcznym zapisywaczem cudzych losów i chytrym kompilatorem, „pomysłowym prozaikiem”, jak mi wmawiano, dziś natomiast pochylam się bezradnie nad materiałem własnego życia, a splata się z nim życie tych, z których dramatu powstałem, i tych, których życie zamieniłem w dramat. Niekiedy są to te same osoby. Prawda mianowicie dopadła nie tylko mnie, a tamta żmija czyha i będzie czyhać, póki życia tych, którzy mogliby ją napotkać na swej drodze. Może jednak byłoby najlepiej skończyć z tym wszystkim natychmiast, zabrać tę trującą wiedzę do grobu, odejść bez słowa, tak jak to zresztą niedawno uczyniłem.

Próbowałem zrezygnować. I nacisnąć spust. Ale nie szło. Jeszcze nie idzie. Siedzę przy biurku i nie potrafię powstrzymać opowieści, gotowej wylać się ze mnie jak lawa ze starego wulkanu. To ostatnie, co z siebie wyrzuci. Wtedy będzie łatwiej zdławić krater, wygasnąć.

Jako pisarz czuję się bezsilny w obliczu tych wszystkich faktów, których toku nie można już zmienić, choćby i zgodnie z zamiarem narratora. Owa gorzka materia nie daje się przetoczyć w powieść, chociaż dawno się już nauczyłem tego zawodu. Opanowałem go na tyle, że mogę dokształcać innych, wdzięcznych mi czeladników, którzy nie wiedzą – i może nie dowiedzą się nigdy – że cała „sztuka” prezentowana w moich książkach jest funta kłaków warta. Właśnie tak. A jednak z trudem się wyrzekam dawnych nawyków. Chyba dlatego nawet do opowieści o własnym życiu i o tym, co prowadzi do jego końca, nie potrafię podejść bez owijania w bawełnę, bez chęci wprowadzenia do tego wszystkiego porządku i sensu, bez prób zorganizowania materiału, jakbym nadal widział przed sobą przyszłych czytelników.

Moje pisanie jest może tylko próbą przeniesienia na papier tego, co wstrząsnęło budowlą mojego życia, przedstawienia niespodziewanych odkryć, które wprowadziły mnie w świat zatopiony wraz ze śmiercią mojej nigdy niepoznanej matki, Pauli Műller, po mężu Richter, zmarłej wkrótce po moim urodzeniu, i z samobójstwem ojca, Heinricha Richtera. Jednakże ta fatalna wiedza zaczęła jawić się w następstwie przypadkowego – zaczynam już nienawidzić tego słowa – odkrycia w Wiedniu, na początku maja 1992 roku, które wyłoniło się jak wierzchołek góry lodowej, a jej niewidoczna, większa część czekała na mnie w Sarajewie i miałem się w nią wbić z szybkością pięćdziesięciu lat kłamstwa. Myślę, że każdego by to zmusiło do szybkiego zaopatrzenia się w pistolet, co też zrobiłem, wróciwszy z Sarajewa w drugim tygodniu lipca. Pistolet leży na moim biurku, tuż obok ręki, którą piszę, tkwi tu jak kat nie zastanawiający się nad skazańcem ani nad tym, czy wyrok jest sprawiedliwy, lecz wykonujący swoje zadanie niezawodnie, bez zbędnych pytań. Może ten zapis to próba usprawiedliwienia kroku, który wskazuje mi pistolet, i może mam nadzieję, że to, co napiszę, przyniesie przebaczenie, choćby za grobem.

Wiem, trzeba by to wszystko zabrać do grobu, ale nie wierzę, ze istnieje tak wielka trumna. Może to jest właśnie cel tego pisania – uwolnienie się od ciężkiego bagażu, którego Charon nie przyjmie do swojej łodzi. A czeka mnie wkrótce przeprawa przez Styks.


Jak to wszystko się zaczęło? Jak się to rozstrzygnęło? Kto pociągał za przeklęte nitki? Spoglądam z okna hotelu, w którym się zatrzymałem po powrocie z Sarajewa, najzupełniej anonimowo. W dole wrzawa Naschmarktu. Młode i chyba szczęśliwe głosy wzbijają się aż do okna, za którym powstaje niepokojąca opowieść w chwilach spokojnych i bezwietrznych przed letnim wiedeńskim wieczorem. Na ten spokój reaguję bolesnym skurczem, gdyż każdą myślą wracam do miasta, które w tej chwili ginie, a do którego dzisiaj wiem, że należę, mimo iż byłem w nim tak krótko, do którego zawsze należałem mimo wszystkich tych lat, gdy jego istnienie stanowiło dla mnie zaledwie fakt geograficzny, ważny w historii z ogólnie znanych powodów, i niczym się poza tym nieróżniący od tylu innych. Na biurku leżą w nieładzie fotografie. Najbliższe mojemu sercu zawiesiłem na ścianie nad biurkiem, wystarczy, że podniosę wzrok, a już widzę Miasto, pewien dom w pobliżu ulicy Marszałka Tita, brzegi na poły wyschniętego koryta rzeki, której niezwykłą nazwę polubiłem, potłuczone dachówki i rozsypane szkło na bruku Baščaršiji, uśmiech Ivora, balkon, z którego patrzą na mnie z wyrzutem oczy Almy… Czy w jakiejś chwili to przeczuła?

Alma… Rzadko wymawiam jej imię, i cichutko, aby Bóg, ten natchniony stręczyciel, nie zrównał mnie w końcu z ziemią… w obawie, żebym jej jeszcze bardziej nie skrzywdził.

Redakcja poleca

REKLAMA