W stronę Nirvany

Ostatnie dni Kurta Cobaina według Van Santa.
/ 09.06.2006 14:06
w-strone-nirvany-copy.jpgDlaczego się zabił? Co wydarzyło się tuż przed jego śmiercią? Po śmierci Kurta Cobaina pytali o to niemal wszyscy: dziennikarze, pisarze, psycholodzy i socjolodzy. Do chóru analityków Gus Van Sant przyłączać się nie chciał. Zamiast bawić się w tropiciela sensacji, dwa „ostatnie dni” z życia lidera Nirvany postanowił sobie... wymyślić. Filmowy Blake, uzależniony od narkotyków, skrajnie wyczerpany i uciekający przed ludźmi muzyk, fizycznie przypomina więc Cobaina, a jednocześnie jest kimś zupełnie innym. Kim naprawdę, nie dowiemy się do samego końca.
Przejmująco stopiony z postacią Blake’a Michael Pitt jest trochę jak duch, trochę jak Chrystus – nie można go przeniknąć. Przez cały film (aż do jednej z końcowych scen) nie widzimy jego twarzy, którą zasłaniają długie włosy. Bohater prawie bez przerwy coś do siebie mówi, ale niemal nie słyszymy jego słów. Zdania, które wypowiada, rozpadają się zresztą, nie kleją, jakby język nie wystarczał już do opowiedzenia o tym, co się czuje („Dla każdego, dla każdej myśli, że to dobrze, że moja śmierć przyniesie korzyść... Zgubiłem coś na mojej drodze... Dokądkolwiek...”).
Tak zwane normalne życie, które toczy się obok, jest dziwne, obce, chwilami komiczne. Mormoni tłumaczą, dlaczego nie piją alkoholu, menedżer przypomina przez telefon o trasie koncertowej, a telewizja puszcza kiczowaty teledysk Boyz 2 Men. Od pierwszej sceny widać, że do tego świata Blake już nie należy. Spaceruje po lesie, kąpie się w rzece, po wielkim, zimnym i brudnym domu chodzi w sukience, a na akwizytora „Yellow Pages” pytającego o „efektywność ogłoszenia z poprzedniego roku” patrzy jak na kosmitę.
Narkotyczne otępienie? Przeczucie śmierci? Przygotowywanie się do samobójstwa? Reżyser niczego wprost nie wyjaśnia. „Last Days” to film „przezroczysty” – w sposób jeszcze bardziej skrajny niż poprzednie części „trylogii śmierci” Van Santa „Gerry” i „Słoń”. Może nie film nawet, ale seans hipnotyczny. Van Sant wie bowiem, jak po mistrzowsku wykorzystać najprostsze środki: długie ujęcia, brak typowej fabuły, szczątkowe dialogi, stylistykę domowego wideo.
„To długa, długa podróż – od śmierci do narodzin” – śpiewa Blake w pustej sali zduszonym, a stopniowo coraz mocniejszym, jasnym głosem. Ten bolesny film ma przecież w sobie paradoksalny spokój – śmierć nie jest tu tragicznym końcem, ale początkiem. Dużo mniej przerażającym niż samo życie. Nie dziwi więc, że grunge’owej, ostrej muzyki właściwie w „Last Days” nie ma. Dominuje cisza, dźwięki dzwonów i pojawiający się na początku i na końcu fragment renesansowego madrygału „La Guerre”, który dawniej zagrzewał żołnierzy do walki. U Van Santa brzmi jak wyzwolenie ze stanu, w którym na pytanie: „Jesteś wolny?”, można było odpowiedzieć jedynie: „Tak jakby”.

Paweł T. Felis/ Przekrój

„Last Days”, reż. Gus Van Sant, USA 2005, Solopan