„Śniadanie na Plutonie”

Film uwodzicielski, poniekąd komercyjny, zabawny i rozbujany muzyką z lat 70. Przenikliwy i prowokacyjny.
/ 15.11.2006 22:32
sniadanie1.jpgUrzekł mnie nowy film Neila Jordana. Choćby dlatego, że po „Złym wychowaniu”, „Tajemnicy Brokeback Mountain”, „Capocie”, „Być jak Stanley Kubrick” i „Transameryce” (ten ostatni film, który ominął u nas kina, właśnie ukazał się na DVD) angielsko-irlandzki reżyser znalazł własny sposób, by opowiedzieć o „odmieńcu”. Zrobił film uwodzicielski, poniekąd komercyjny, zabawny i rozbujany muzyką z lat 70. (z „Sugar Baby Love” włącznie), ale ukrył w nim myśli przenikliwe i – może u nas zwłaszcza – prowokacyjne.

W tej historii sympatycznego transwestyty szukającego własnej matki nie chodzi o moralistyczną lekcję tolerancji. Co nie znaczy, że w losach bohatera „Śniadania na Plutonie” nie odbijają się społeczne stereotypy. Na Patricka (on sam mówi o sobie Patricia), który już jako dorastający chłopak lubi przebierać się w sukienki i szminkować usta, a nawet przebąkuje o zmianie płci, w zaściankowym irlandzkim miasteczku patrzą jak na odszczepieńca. Na krzywych spojrzeniach zresztą się nie kończy – „Kicia” zostaje wielokrotnie upokorzona, wyrzucona z domu, a nawet dotkliwe pobita przez policjantów, którzy chcieli zrobić z niej terrorystę.

Chwilami dosadnie realistyczne „Śniadanie...” ma jednak w sobie dziwną lekkość. Stereotypy plenią się w najlepsze, konserwatywna Irlandia pogrąża się w szaleństwie fundamentalizmu spod znaku IRA, giną młodzi przyjaciele „Kici”, ale jej samej wszystkie te burze jakby nie dotyczą. Jak w scenie tuż po zamachu, gdy na słowa policjanta: „Przeżyłaś!”, odpowiada: „Moje rajstopy w prążki! Będę musiała kupić nowe!”.

„Kicia” niewiele ma bowiem wspólnego z męskimi kowbojami z „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Jest zniewieściała, przerysowana i w swoim ostrym makijażu i pstrokatych sukienkach ostentacyjnie kiczowata. Genialnie pokazuje jednak grający ją Cillian Murphy, że nie chodzi tu o estetykę, ale o stosunek do świata. Bo jedyny sposób na otaczające szaleństwo to znaleźć swoją niszę i własny język. Funkcjonować jedną nogą w codzienności, a drugą w rzeczywistości wymyślonej – jak wtedy, gdy policjanci każą przyznać się do zamachu, a „Kicia” wymyśla szpiegowską historyjkę i przedstawia siebie jako seksowną panienkę w czerni, która unieszkodliwia wrogów za pomocą perfum.

Z takiej postawy wynika zresztą filmowa forma – opowieść toczy się gładko, ubrana jest w krótkie rozdziały epizody i brawurowo przechodzi od surowego realizmu do stylistyki glamrocka, od ociekającej kiczem dyskoteki do nut sentymentalnych i strzałów, które zabijają naprawdę.

Postawa „Kici” nie polega jednak na całkowitej abnegacji – to raczej gra, jaką podejmuje ze światem. Nawet za cenę etykietki błazna. W tej grze kryje się zgoda na to, że życie zawsze nas przerasta i wymyka się ciasnym granicom logiki i oczekiwań. W „Śniadaniu na Plutonie” dziecko urodzi przecież ta, która najpierw planuje aborcję. „Kicia” rozpaczliwie szuka matki, ale odnajdzie ojca (świetny Liam Neeson). Moralistę i grzesznika jednocześnie, który zrozumie, że uroda życia na tym również polega, by wychodzić poza to, co wypada i wolno. I niekoniecznie się tego wstydzić.

Paweł T. Felis/ Przekrój

„Śniadanie na Plutonie”, reż. Neil Jordan, Irlandia/Wielka Brytania 2005, Spinka, premiera 27 października