Nawet rondo pod patronatem

Czy są jeszcze w tym kraju przedstawiciele lokalnej władzy, którzy naprawdę przejmują się swoimi wyborcami? Wygląda na to, że wybór na radnego związany jest z automatycznym zaprzestaniem wszelkiej współpracy na rzecz swojego miasta i własnych wyborców. Ale zrobić coś trzeba. Nieważne jak bardzo jest to idiotyczne. W kampanii politycznej liczy się to, ile razy pokażą cię w mediach. Najlepiej w telewizji.
/ 15.10.2010 08:45

Czy są jeszcze w tym kraju przedstawiciele lokalnej władzy, którzy naprawdę przejmują się swoimi wyborcami? Wygląda na to, że wybór na radnego związany jest z automatycznym zaprzestaniem wszelkiej współpracy na rzecz swojego miasta i własnych wyborców. Ale zrobić coś trzeba. Nieważne jak bardzo jest to idiotyczne. W kampanii politycznej liczy się to, ile razy pokażą cię w mediach. Najlepiej w telewizji.

Nadchodzące wielkimi krokami wybory samorządowe wymogły na obecnych radnych znalezienie sobie czegoś do roboty. A przynajmniej stworzenia pozorów, że coś jest robione, bo, jak powszechnie wiadomo, wyborcy dla leniwych radnych są bezlitośni. W kampanii jak to w kampanii, są zasady, których należy przestrzegać. Nie wolno być nadmiernie radykalnym, ani broń Boże narazić się kościołowi. Nie warto jest też zajmować się prawdziwymi problemami swoich wyborców, te bywają czasochłonne i niedostatecznie medialne. Nie, lepiej zrobić coś, co przyciągnie uwagę mediów, nawet jeśli jest całkiem oddalone od rzeczywistości. Lepiej już, żeby mówili źle, niż nie mówili wcale.

Najlepiej jeśliby zostawić coś trwałego w pamięci mieszkańców swojego miasta czy miasteczka. Nawet jeśli będzie to tabliczka. Trend nazywania kolejnych miejsc wzrasta z początkiem kampanii wyborczej aby zaraz po nim wyhamować. Często wraz z protestami zainteresowanych. Nazwę mają mieć nie tylko ulice, ale też skwery, parki, ronda. Nawet te malutkie, na co dzień zupełnie nie kojarzone z niczym więcej niż kawałkiem trawy i chodnika, są bardzo wdzięcznym motywem do nazewnictwa. Patronem nawet najmniejszego kawałka trawy musi być oczywiście stosowna osoba. Najlepiej jeśli będzie to ktoś zasłużony, odpowiedni bojownik o demokrację, najlepiej z czasów komunizmu. Bezcennym towarem nazewniczym są męczennicy, tacy którzy stracili życie walcząc o wolną Polskę. Wśród nich każdy już chyba ma swoją ulicę.

Potem już z górki. Wynalazłszy odpowiedniego patrona, trzeba ogłosić publicznie swój zamiar. Kiedy tylko wzmianka ukaże się w gazecie, konieczne jest wystąpienie do radnych miasta, uzasadniające pomysł długą mową o tradycji, historii i wielkim znaczeniu narodu na tle Europy. Wszystko należy przedstawić w odpowiednim kontekście, tak aby wszyscy zrozumieli, że nadanie stosownej nazwy pozornie nic nie znaczącemu kawałkowi świata, to niemalże ich cywilna odpowiedzialność, coś do czego zostali stworzeni, tylko wcześniej nie zdawali sobie sprawy. Potem należy naprędce zorganizować spektakularną uroczystość, przecinanie wstęgi i zaprosić na całość odpowiednie media. Tak aby spełnić swój obowiązek. Wobec wyborców oczywiście.
Sprawa da się też rozwiązać nawet jeśli wszystko, co już w określonym mieście wybudowano czy zasadzono, ma już swoją nazwę. Wystarczy wśród nazw ulic wynaleźć te, których patroni mają jakiekolwiek niejasności w życiorysie. Należy wtedy zakwestionować przywilej, jakim ma być patronowanie ulicy i publicznie (w telewizji i w gazetach) i zaapelować o zmianę nazwy, uderzając w tony patriotyzmu i historycznej odpowiedzialności. Nie można mieć przecież ulic nazwanych po zbrodniarzach demokracji! Trzeba jeszcze zignorować protesty ludzi, ewentualnie przekonać ich, że zmiana patrona ulicy na odpowiednio patriotycznego, jest znacznie ważniejsza niż koszta i godziny spędzone na wymienianiu kolejnych dokumentów. Czym przecież jest mizerna wymiana dowodu osobistego, prawa jazdy, aktu notarialnego, potencjalnych dokumentów siedziby firmy, wobec posiadania w końcu odpowiedniego patrona ulicy? A wszystko dzięki jednemu radnemu, który - w całej swojej wspaniałomyślności - postanowił uświadomić nam nasze wcześniejsze intelektualne zacofanie. Czego można jeszcze żądać od własnego reprezentanta, niż tak właśnie ciężkiej, wytrwałej pracy?

Ten tekst powstaje w momencie, kiedy jeden z warszawskich radnych odnalazł w stolicy jedno, malutkie ale całkiem nie nazwane rondo i jak sęp, rzucił się aby zgłaszać stosowne projekty. Swój zamiar ogłosił w telewizji. Pewnie nie przeczytał nawet jednej gazety, bezlitośnie obnażającej głupotę tej "cennej" akcji. Trwa w przekonaniu, że wystarczy mu ona aby przedłużyć ciepłą posadkę w miejscowym ratuszu. A potem przez kolejnych kilka lat będzie rozwiązywał problemy swoich wyborców. W końcu po to ma się radnych. A jakże.

Redakcja poleca

REKLAMA