Batman – początek

Na ekrany wrócił Batman. Tym razem zamiast taniego popisu fajerwerków dostaliśmy sprawne kino przygodowe.
/ 16.03.2006 16:57
Niewątpliwym osiągnięciem tego filmu jest już sam fakt, że gdy po raz pierwszy na ekranie przystojny Christian Bale przechadza się w swym batmanowskim kostiumie, na sali nie wybucha gromki śmiech. A śmieszył wcześniej i George Clooney, i Val Kilmer, i Michael Keaton. Nie zawsze w sposób zamierzony.
Komiksy o człowieku nietoperzu w wersji kinowej dryfowały bowiem dotąd już to w stronę groteski, już to jawnego kiczu albo efektownych, surrealistyczno-idiotycznych wizji. Piąte podejście do Batmana zaryzykowali jednak producenci, dla których bohater ten to nie karykaturalne, bajkowe dziwadło, lecz postać mityczna. Postać, która więcej ma wspólnego z wielkimi herosami amerykańskich westernów niż z Cartoon Network.
Efekt w pierwszym momencie budzi zdumienie: spodziewamy się superprodukcji wypełnionej popisem wypranych z sensu, technicznych fajerwerków, a otrzymujemy całkiem sprawne kino przygodowe, które wyraźnie dumne jest ze swego ambitnego realizmu. Współczesna, choć fikcyjna, jest więc metropolia Gotham City, gdzie rozgrywa się akcja, paradoksalnie mocno stoi też na ziemi tytułowy bohater, który na szczęście nie przypomina kolejnej karykatury Supermana.
Zgodnie z tytułem historię Batmana poznajemy od początku, bo scenarzyści postanowili nie tylko przedstawić znane z komiksów fakty, lecz także nieco pofantazjować. Bruce Wayne traci więc w dzieciństwie rodziców, dorasta z poczuciem winy za ich śmierć, chce stoczyć się na dno i mścić. Kiedy jednak trafia do tajemnej siedziby dziwacznego zastępu wojowników Ninja, w porę się orientuje, że zamiast zabijać, chce uleczyć świat.
Od tej pory Wayne w wykonaniu Christiana Bale’a („American Psycho”, „Mechanik”) staje się chodzącym wcieleniem wszelakich cnót. Dzięki rezolutnemu inżynierowi (sympatyczny Morgan Freeman) z fabryki ojca kolekcjonuje batmanowski ekwipunek (za co też należy mu się chwała, bo od dzieciństwa panicznie się boi nietoperzy) i jako człowiek nietoperz postanawia ocalić rodzinne Gotham City przed ostatecznym pogrążeniem się w chaosie, brudzie, przemocy i złu.
Rzecz jasna, od początku wiemy, że reżyser Christopher Nolan („Memento”) opowiada nam archetypiczną bajkę o złym świecie i jedynym (no, prawie jedynym) sprawiedliwym, który ten świat może ocalić. Wiemy też dobrze, że Gotham City to nie piekło z przyszłości, ale dzisiejszy Nowy Jork, Hongkong i Warszawa w jednym. Nawet przesłanie szybko staje się jasne: zemsta do niczego nie prowadzi, a problemu zła w świecie nie da się rozwiązać na skróty, w szczególności metodami terrorystyczno-faszystowskimi. I chociaż za dużo w tym amerykańskiego łopatologizmu i podniosłego tonu, a film niepotrzebnie brnie w finale w kosztujące miliony dolarów stereotypowe kino pościgów i demolki, „Batman – początek” i tak daje więcej, niż można by się spodziewać. To trzymające się reguł prawdopodobieństwa, pomysłowe (motyw psychologicznej broni), przyzwoicie zrealizowane kino akcji, które ogląda się bez bólu. Kiedy Nolan szarżuje między gatunkami – poniekąd z podziwem. Kiedy odzywa się świetny Michael Caine – nawet z uśmiechem.
Nic więcej z Batmana wycisnąć się chyba nie da. Tylko dlaczego w takim razie szykuje się już wersja szósta?

Paweł T. Felis/ Przekrój

„Batman – początek”, reż. Christopher Nolan, USA 2005, Warner