Genom śmierci

Lewis Perdue, bestsellerowy pisarz „New York Timesa” jest już w Polsce znany jako autor znakomitych powieści: Spadek Leonarda da Vinci, Córka Boga, Tesla – promienie śmierci, Idealny zabójca. Jak wszystkie thrillery Perdue, ten również oparty jest na faktach.
/ 22.09.2008 12:11

Fakt: Specjaliści od broni biologicznej tworzą śmiercionośne, genetycznie modyfikowane formy życia, inicjowane dzięki genom związanym z rasą i przynależnością etniczną.

Fakt: Analiza DNA wykazuje, że w odległej przeszłości ludzkość była już raz bliska wymarcia.

Pytanie: Czy genom śmierci znów doprowadzi ludzkość  na krawędź zagłady?Genom śmierci

Lara Blackwood, wybitna specjalistka w dziedzinie inżynierii genetycznej, odbiera telefon z prośbą o pomoc w zwalczeniu potwornej epidemii w Tokio. Ku swemu przerażeniu odkrywa, że jej życiowe osiągnięcie, praca o chromosomach, została wypaczona i wykorzystana do produkcji rewolucyjnej, nowej genetycznej broni, która zależnie od rasowej przynależności powoduje śmierć w męczarniach. Lara ściga się z czasem, żeby zapobiec spełnieniu się koszmarnego, terrorystycznego scenariusza, grożącego wytępieniem rasy ludzkiej.

WYŚMIENITA KSIĄŻKA. CIEKAWA, PEŁNA WARTKIEJ AKCJI. NIE ZWALNIA TEMPA

Washington Post

Lewis Perdue, bestsellerowy pisarz „New York Timesa” jest już w Polsce znany jako autor znakomitych powieści: Spadek Leonarda da Vinci, Córka Boga, Tesla – promienie śmierci, Idealny zabójca.

Jak wszystkie thrillery Perdue, ten również oparty jest na faktach. Przypomina straszliwe zbrodnie japońskie w czasie II wojny światowej. Doktor Shiro Ishii, „japoński Mengele”, był generałem broni armii japońskiej. Ishii przewodniczył oficjalnemu programowi rządowemu, który usankcjonował zbrodnie medyczne popełniane na alianckich jeńcach wojennych i chińskiej ludności cywilnej, zbrodnie, które dorównały najbardziej odrażającym eksperymentom medycznym faszystów. Po latach  znajduje fanatycznych naśladowców.


Genom śmierci - fragment

Skłębione tajfunowe chmury sunęły po wrześniowym niebie nad Tokio. Pod nimi, w niemodnej północnej prefekturze Toshima, pracownicy Szpitala Ogólnego Otsuka uwijali się w południowym półmroku, żeby zdążyć sprzątnąć z chodników trupy i konających, zanim luną gwałtowne potoki deszczu.
Najciężej chorzy całymi setkami leżeli pokotem na ziemi, w duszących, cuchnących oparach, które wydobywały się z ropiejących wrzodów na skórze i krwawej biegunki. Niektórzy milczeli, inni wydawali wysokie jęki, na ile pozwalały opuszczające ich siły. Gnijące kikuty rąk, nóg i palców przyciągały muchy, ukazywały nagie kości. Ciało na szkieletach zmarłych wydawało się topnieć w oczach.
Ludzie we wczesnym stadium choroby, którą gazety okrzyknęły koreańskim trądem, siedzieli w zabrudzonych spodniach i koszulach, z głowami zwieszonymi między kolanami, jęcząc i pokasłując. Tu i ówdzie zebrały się całe rodziny, tworząc w tłumie jakby mikrokosmosy ze swoimi umarłymi, konającymi i rannymi, którzy jeszcze mogli chodzić. Matki i ojcowie tulili do siebie dzieci w próżnym wysiłku uchronienia ich przed potwornością, która atakowała od wewnątrz.
Chorzy leżeli na chodnikach, trawnikach i podjazdach dla karetek, wypełniali szczelnie puste przestrzenie parkingu, nie wyłączając nawet miejsc między pojazdami. Ci, którzy mieli najwięcej szczęścia, tłoczyli się w korytarzach izby przyjęć, gdzie medycy z Wojskowych Sił Samoobrony dokonywali bezowocnych rutynowych czynności, pompując w chorych antybiotyki i dożylne kroplówki.
Na obrzeżach terenów szpitalnych, żołnierze Sił Samoobrony w jednorazowych kombinezonach, maskach i gumowych rękawiczkach, nieprzerwanie pracowali wśród stosów ciał. Żywych kładli na nosze i przenosili do wojskowych wozów transportowych. Galaretowate szczątki trupów zbierano szuflami i umieszczano we wszelkiego rodzaju prowizorycznych pojemnikach: w beczkach, metalowych wannach, kubłach, skrzynkach na lód, transporterach do napojów, nawet w dziecięcych dmuchanych basenikach.
Pośród całej tej jatki krążyli trzej mężczyźni: siwowłosy Japończyk około siedemdziesięciu lat, w białym lekarskim kitlu, oraz dwaj biali w bluzach i dżinsach, znacznie górujący nad nim wzrostem. Obaj taszczyli duże worki z marynarskiego płótna. Wszyscy trzej nosili gumowe rękawiczki i maski chirurgiczne, spoza których wyglądały tylko oczy.
Dwaj biali co i raz przecierali oczy łzawiące od ostrej, żrącej mgiełki unoszącej się nad całym terenem szpitala. Wokół nich poruszali się żołnierze Samoobrony, rozpylając roztwór dezynfekujący z noszonych na plecach aplikatorów, jakich zwykle używa się do spryskiwania trawników środkami chemicznymi.
Trzej mężczyźni szli zygzakiem, wykonując nagłe zwroty. Po kilku krokach w jedną stronę zatrzymywali się, bo człowiek w białym kitlu wybiegał przed pozostałych dwóch, odwracał się do nich twarzą i blokował im drogę, Wymieniali jakieś słowa, po czym jeden z białych startował w innym kierunku, Japończyk doganiał go i wszystko powtarzało się od nowa.
– Naprawdę kontrolujemy sytuację – mówił Japończyk w białym fartuchu, znów zagradzając drogę swoim towarzyszom. Doktor Yoshichika Iwamoto był dyrektorem administracyjnym Szpitala Otsuka, profesorem Uniwersytetu Tokijskiego oraz byłym członkiem Parlamentu.
– Przyjechaliście niepotrzebnie – powtarzał. – To piękny gest z waszej strony, ale w istocie zbyteczny. – Jak większość japońskich lekarzy, Iwamoto mówił po angielsku. I jak większość z nich, uważał go za język barbarzyńców.
Na twarzy Iwamoto nie widać było śladów wewnętrznego wzburzenia, jakie przed półgodziną wywołało w nim niespodziewane przybycie dwóch lekarzy Armii Stanów Zjednoczonych. Przybrawszy shiran kao – nonszalancki wyraz twarzy – usiłował uświadomić im, że ta epidemia to sprawa dla specjalistów najwyższej klasy, a oni będą tylko przeszkadzać. Ku jego przerażeniu nieproszeni goście dowiedli, że w istocie byli ekspertami od takich medycznych przypadków, prezentując nawet opublikowane prace, których byli współautorami, przywiezione na wypadek spodziewanego oporu...