Z Dorotą Wellman spotykamy się z okazji premiery książki „Życie towarzyskie”, która opowiada nie tylko o pomysłowych dekoracjach, czy przepisach na niedrogie dania, ale także o życiu prywatnym i tym, co w nim najważniejsze – o miłości.
„To rzecz, która mnie w końcu zabije” – Dorota Wellman opowiedziała szczerze o swojej chorobie
Katarzyna Domańska: Dzisiaj życie towarzyskie tętni głównie w Internecie. Na Facebooku czy w innych mediach społecznościowych spotykamy się ze znajomymi, ba, setkami znajomych! Ale Pani tam nie spotkam. Dlaczego?
Dorota Wellman: Bo ja bardzo lubię spotkania twarzą w twarz! Lubię zobaczyć człowieka u sobie w domu, nie tylko zresztą za stołem. Wydaje mi się, że to życie, prowadzone za pomocą mediów społecznościowych, to życie na skróty.
To źle?
Boję się, że doprowadzi to do tego, że przestaniemy ze sobą rozmawiać w sposób sensowny i życzliwy. Przestaniemy umieć być ze sobą, dyskutować i wszystko, co jest ważne w kontakcie z drugim człowiekiem zatracimy.
Dlaczego Pani zdaniem nam to grozi?
Emotikon nie wyrazi mimiki twarzy, nie da się wyrazić uczuć kolejnym znaczkiem ani wymienić poglądów na Twitterze. Najfajniejsza jest bezpośrednia rozmowa, dyskusja, dialog. Za takimi rozmowami najbardziej tęsknię i dlatego organizuję towarzyskie spotkania. Chcę, by ludzie się zobaczyli, dowiedzieli, co u nich słychać, sprawdzili, czy mogą sobie w czymś pomóc, wesprzeć się, jeśli jest taka potrzeba.
Czym dla Pani jest spotkanie z drugim człowiekiem?
Przede wszystkim rozmową. Poza tym ja zwyczajnie drugiego człowieka potrzebuję - potrzebuję go w życiu osobistym i zawodowym. Nie wyobrażam sobie życia w samotności i życia tylko dla siebie samej. Każdy człowiek niesie ze sobą swoją historię, która w zawodzie dziennikarskim mnie najbardziej interesuje. Dzięki rozmowie z drugim człowiekiem mogę ją poznać. Ludzie, którzy na początku byli mi całkiem obcy, stają się bliscy, po tym drugim czy trzecim spotkaniu.
A w domu?
Jesteśmy ludźmi z różnych środowisk, w różnym wieku, mamy różne doświadczenia. Ważna jest dla nas wymiana poglądów ale najistotniejsze w naszych rodzinnych spotkaniach jest po prostu cieszenie się swoją obecnością. Bez założeń, bez jakiś oczekiwań. Czerpiemy radość z tego, że siadamy sobie na kanapie, by obejrzeć ulubiony film albo gramy w gry planszowe.
Razem można zrobić też imprezę - i do tego, jak Pani pisze w swojej książce – można ją zrobić bez niczego. Czym to „nic” może być?
Spotkanie bez niczego jest propozycją samego spotkania, choćby przy herbacie. To w zupełności wystarczy. Nie trzeba się szarpać na żadne osiągnięcia kulinarne. My ze znajomymi namiętnie gramy w karty i w kości, a tam są takie emocje, że na jedzenie nie ma czasu. Samo spotkanie, by pograć, wspólnie się pobawić jest wystarczające. A to, czy napijemy się soku, czy wina nie ma naprawdę znaczenia. To, co na stole jest drugorzędne, nie po to się spotykamy, żeby się najeść, tylko by się sobą nasycić.
Także po to, by różne rzeczy razem porobić.
Na przykład potańczyć. Pamiętam, jak którejś zimy z mężem mojej siostry tańczyłam na tarasie. Na śniegu, w samych skarpetkach! Świetnie nam szło, bo w skarpetkach jest lepszy poślizg. Wiele rzeczy można robić, byle razem. Nie tylko zresztą w domu. Można usiąść na pomoście i machając nogami nad wodą, powspominać, jak było fajnie, gdy byliśmy harcerzami.
Czy da się zrobić przyjęcie za naprawdę małe pieniądze?
Nie przesadzałabym, że nie możemy zrobić czegokolwiek. Przypomnijmy sobie, jak powstały kanapki. W Wielkiej Brytanii, pochłonięci grą w brydża dżentelmeni nie mieli czasu na jedzenie. Wymyślili więc sandwicze, czyli po naszemu kanapki. Gotowe do zjedzenia na raz, bo ręce mieli zajęte, a głowy skupione na czymś innym. Tak jak wtedy nie trzeba było wielkiego poczęstunku, by życie towarzyskie i brydżowe trwało, tak i dziś mogą wystarczyć nam proste przekąski. Przygotujmy jakieś drobiazgi do skubania i chrupania, a nie pięć przystawek, zupę i tort. Naprawdę nie ma takiej konieczności.
Czy żałuje Pani, że kogoś nie gościła u siebie w domu?
Mam żal do siebie, że nie zdążyłam zaprosić dwóch osób. Pochodzili z jednej rodziny, wielokrotnie ich spotykałam w różnych okolicznościach, ale nie towarzyskich. Nie udało mi się ugościć Jacka Kuronia, choć wiele mnie z nim łączyło. Podobnie z Maćkiem Kuroniem. Razem pracowaliśmy, widywaliśmy się w studio telewizyjnym, ale nigdy nie siedzieliśmy razem przy moim stole. Teraz jest już za późno i bardzo żałuję, że okazja do spotkania już się nie nadarzy.
Bardzo wiele osób nie ma czasu na kontakt ze swoimi bliskimi. Nie powinniśmy spotykać się tylko z okazji świąt, ślubów i pogrzebów
Możemy powtórzyć za ks. Twardowskim, który mówił „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.
To się tyczy także naszej najbliższej rodziny! Często nie spotykamy się z naszymi najbliższymi, co więcej zapominamy zadzwonić do mamy. Bardzo wiele osób nie ma czasu na kontakt ze swoimi bliskimi. Nie powinniśmy spotykać się tylko z okazji świąt, ślubów i pogrzebów - bo w Polsce mamy taką celebrację - tylko zwyczajnie, by wspólnie zjeść obiad. Kiedyś tak bywało, że w niedzielę biegło się do mamy na obiad. A kiedy jesteśmy starsi, rodzice już odeszli, obiady się skończyły. Ale przecież nie musi tak być. Sami na obiady możemy zapraszać, raz zaprosimy my, a raz zostaniemy zaproszeni. Wspólne posiłki łączą i zbliżają. Warto pielęgnować więzi, które często nam się już rozjechały. Nic nas nie usprawiedliwia: ani odległość, jaka nas dzieli, ani ilość pracy jaką mamy. Prawda jest brutalna. Nam się zwyczajnie nie chce. Nie chce nam się robić przyjęć, nie chce nam się zrobić minimalnego wysiłku, aby zadbać choćby o dobry nastrój.
Albo szukamy wymówek. Moja znajoma narzeka, że w domu ma tylko stół i jedno krzesło. O życiu towarzyskim w swojej kawalerce ani myśli. Co by Pani jej poradziła?
Moje wesele odbyło się w 40 metrowym mieszkaniu i było na tym weselu blisko 120 osób, to jest moja odpowiedź.
Jak Pani to zrobiła?
W kuchni stał zastawiony stół, goście rotowali, część była w domu, część na klatce schodowej. „Nie mam stołu, krzeseł” - to wymówka. Zrób bez krzeseł, na stojąco też można się bawić. „Nie mam tarasu ani ogródka…” - to zrób na trawie albo nad rzeką, na bulwarach. Weź koc, butelkę lemoniady i już masz przyjęcie. Tylko to zrób.
Tylko chciej to zrobić.
Nie trzeba iść wcale do knajpy. Po pierwsze nie każdego na to stać a po drugie można pójść w różne ciekawe miejsca, i tam zrobić przyjęcie. Trzeba tylko do tego mieć wyobraźnię, niekoniecznie kulinarną. Zauważyłam, że gdy zaczęłam organizować spotkania to inni także zaczęli je robić. Byliśmy z mężem coraz częściej zapraszani. To jest jak samo nakręcająca się maszyna. Maszyna życia towarzyskiego.
Do swojego domu nie zapraszam nigdy osób, których nie lubię, bo to jest sztuczne. Kiedy się przymuszam, czuję jak rośnie we mnie napięcie, a ja tego nie chcę.
W swojej książce dzieli się Pani z czytelnikami złotymi zasadami. Jedną z nich jest, by nie zapraszać kogoś, kogo nie lubimy. Czasami jednak powinniśmy, czasami po prostu trzeba i co wtedy?
Ja nie zapraszam. Do swojego domu nie zapraszam nigdy osób, których nie lubię, bo to jest sztuczne. Kiedy się przymuszam, czuję jak rośnie we mnie napięcie, a ja tego nie chcę. Zapraszam tylko tych, których kocham, lubię, szanuję, albo chcę poznać. A z tymi, których nie lubię, nie będę dzielić ani uścisku ani stołu. Jednak zasada najważniejsza to ta, która mówi by dobrze dobrać towarzystwo. Zarówno to które my lubimy, to które lubi się wzajemnie jak i to, które będzie chciało się poznać.
O czym jeszcze warto pamiętać?
Nie rozmawiamy o polityce, chyba, że towarzystwo lubi to robić i wtedy są to dyskusje kulturalne i grzeczne, które nie spowodują rozpadu grupy. Jak wiemy teraz z powodów politycznych dzielą się rodziny i dzielą się towarzystwa, a do tego nie można doprowadzić. I ostatnia rada: jeśli sam nie możesz zrobić przyjęcia zrób przyjęcie składkowe. Każdy coś przyniesie, co jest być może jego daniem popisowym i takie przyjęcie będziemy po latach wspominać z sentymentem. Miejmy pomysł na przyjęcie: możemy gościom zaproponować bardzo różne i zabawne formy aktywności.
Jakiś przykład?
Choćby ostatnio. Mieliśmy naprawdę przepiękne spotkanie, na którym puszczaliśmy ukochane piosenki, z którymi było związane jakieś wspomnienie. Leciał kawałek piosenki, a potem przypominaliśmy sobie, co się wtedy wydarzyło. Ależ była zabawa! Możemy też puszczać fragment piosenki i zgadywać, co to za piosenka. Proszę spróbować, będzie zabawnie i śmiesznie. To ma być właśnie taki czas: zabawy i totalnego szczęścia. A ja tego szczęścia bardzo potrzebuję.
Gdyby Pani miała urządzić ostatnie w swoim życiu przyjęcie, to jakie by ono było i kogo by Pani na nie zaprosiła?
Na pewno zaprosiłabym wszystkich, z którymi jestem związana całym sercem: moich bliskich, przyjaciół z Dzień Dobry TVN i moje doborowe towarzystwo, które od lat mi towarzyszy. Na stole byłoby wszystko to, co oni lubią, a nie ja. I dużo wina.
Czytaj też:
Wellman drwi z Chodakowskiej. Poszło o płaski brzuch!
Dorota Wellman apeluje do kobiet: nie jesteśmy głupimi krowami, żeby ktoś za nas decydował
Książkę Doroty Wellman można kupić m.in. w Empiku.