Zuzanna Głowacka: Widzę, że zaczynamy ostro.
– Przyznajesz się?
Zuzanna Głowacka: Do czego? Uważam, że są gorsze rzeczy na świecie, niż być córką Janusza Głowackiego. A co do plagiatu, to nie ja go popełniłam, tylko Jayson Blair. Rzeczywiście mój wielki przyjaciel, była gwiazda „New York Timesa”. Wracając do Janusza, to trochę głupio byłoby to ukrywać, zwłaszcza że mamy kilka wspólnych zdjęć. A czy dlatego jestem sławna? To bardzo możliwe. Ale teraz wydaję książkę zupełnie własną, w której przymierzam świat do siebie, siebie do świata, Nowy Jork do Warszawy. Zresztą o skandalu też w niej wspominam.
– Wykorzystujesz skandal dla siebie?
Zuzanna Głowacka: O wiele za mało jak na to, co mi skandal zrobił. Przetrwałam, zmądrzałam, niczego nie żałuję, zabolało, ale jest OK.
– Miałaś 22 lata, pracowałaś w „NYT”. Jak się tam dostałaś?
Zuzanna Głowacka: Tata mi załatwił. Nie, to żart. Skończyłam studia, poznałam pewnych ludzi, opowiadałam, że interesuję się pisaniem. Miałam długie rozmowy o tym, co chcę robić w życiu, o czym chcę pisać. I nagle poznałam kogoś, kto był bardzo ważny w „NYT”. Powiedział: „Zadzwoń”. Więc zadzwoniłam. Nowy Jork nauczył mnie tego, żeby nie bać się próbować. Znów było dużo rozmów, dalsze telefony. Rozmawiałam o tym, co robię, o swoich doświadczeniach z Sing Singu, ciężkim więzieniu o maksymalnym rygorze, i przyjęli mnie do gazety.
– Studentka w Sing Singu?
Zuzanna Głowacka: Trafiłam tam przez moją koleżankę. Aresztowano ją za handel narkotykami. Miała 17 lat i dostała absurdalny wyrok 75 lat więzienia. Jakby była co najmniej szefem gangu. Studiowałam literaturę i język włoski i francuski. Na moich studiach zawiązała się grupa ludzi, którzy chcieli pomagać więźniom. Uważali, że system penitencjarny jest zły. Że to biznes żerujący na ludzkim nieszczęściu. Pisaliśmy listy do prokuratora generalnego. I udało się zmniejszyć wyrok mojej koleżance do pięciu lat. Zaczęłam odwiedzać Sing Sing, aby pomagać więźniom w nauce.
– Mordercom i złodziejom?
Zuzanna Głowacka: Tak. Wygląda na to, że jestem idealistką, taką, która chce zmieniać świat. Byłoby dobrze, żeby ci mordercy i złodzieje wyszli na wolność lepsi, nie gorsi. W więzieniu, jak w soczewce, zobaczyłam cały system społeczny. Wcześniej się tym nie interesowałam. To właśnie więzienie spowodowało, że chciałam zostać dziennikarką.
– Ciągnie Cię do podejrzanych typów?
Zuzanna Głowacka: Mam ciekawość życia i dziwnych ludzi. Kiedy byłam młodsza, tata zabierał mnie do Tompkins Square Park, przesiadywaliśmy z bezdomnymi. On pisał wtedy o nich sztukę. W „New York Timesie” jest parę tysięcy osób, a ja zaprzyjaźniłam się właśnie z Jaysonem Blairem, który okazał się psychopatą. Ale był oryginalny. Wszyscy tam byli tacy strasznie sztywni, a on chodził w podartych spodniach, biegał, śpiewał. Taki mały, zabawny, głośny. I miał artykuły na pierwszych stronach gazety. To mi się podobało. On był strasznie fajny i strasznie inteligentny. Dlatego mógł okłamać nie tylko mnie, ale i największych dziennikarzy i redaktorów na świecie.
– Facet pisał plagiaty, dlaczego w Ciebie to uderzyło?
Zuzanna Głowacka: To jest dość skomplikowana historia – jak działa polityka w takiej gazecie, w wielkiej korporacji. Ktoś próbował ratować swoją karierę, swoje życie. I ja wpadłam w kocioł. Zwolniłam się, bo miałam dość. „New York Times” wydał oświadczenie, że w żaden sposób nie łączy mnie z tym skandalem. Teraz siedzę nad książką po angielsku i męczę się, jak to wszystko super opisać. Dlatego wiele ci nie powiem.
– Dlaczego dopiero teraz o tym piszesz?
Zuzanna Głowacka: Zaraz po tej aferze miałam propozycję napisania książki. Ale bałam się, że uderzę w „NYT” i skrzywdzę Jaysona albo jeszcze kogoś. Potrzebowałam dystansu. Minęło już 10 lat i teraz jest OK. Widziałam też sztukę o tym całym skandalu. Wzięłam trzy koleżanki i poszłam przejęta do teatru na off-Broadway. I bardzo się ucieszyłam, że jestem w stanie już na to spokojnie patrzeć. Nie muszę płakać, przejmować się. Po tej sztuce zrozumiałam też, że nikt nie znał tego faceta tak jak ja. I jeżeli mam coś do zrobienia, to opisać ludzką stronę tej historii.
– A jaka jest Twoja ludzka historia w Ameryce?
Zuzanna Głowacka: Miałam trzy lata, gdy przyjechałam z mamą do Nowego Jorku. W Polsce był stan wojenny, dwa lata trwało, zanim wypuścili nas z kraju, żebyśmy mogły dołączyć do taty. Zamieszkaliśmy w hiszpańsko-dominikańsko-portorykańskiej dzielnicy. Chodziłam do żydowskiego przedszkola. Tylko tam mówiono po angielsku. Pamiętam strach swojego pierwszego dnia. Jak ja się z tymi dziećmi dogadam? Nie znałam słowa po angielsku. Ale byłam silną dziewczynką. A tam były takie wózki, więc popisywałam się tym, że mogłam te dzieci ciągnąć. To była straszna praca. Na szczęście błyskawicznie przyswoiłam sobie język. Taki wiek. Za to gdy miałam osiem lat, przestałam mówić po polsku.
– Jak to?
Zuzanna Głowacka: Język polski wydawał mi się niepotrzebny i nie chciało mi się męczyć. Cały dzień mówiłam po angielsku – w szkole, ze znajomymi. Tylko rodzice mówili do mnie po polsku, ale odpowiadałam im po angielsku. Wtedy wysłali mnie do Polski. Mam w Krakowie kuzynki w swoim wieku, z nimi pojechałam na obóz harcerski. Kazały mi czytać książki po polsku.
– Uratowały Twój język ojczysty?
Zuzanna Głowacka: Dokładnie. Bardzo wtedy polubiłam książkę „Miki Mol” Ryszarda Antoniszczaka. Teraz przetłumaczyłam ją na angielski.
– Jak żyliście na emigracji? Ojciec pisał, że znosił meble z ulicy.
Zuzanna Głowacka: Głównie ja z mamą tym się zajmowałyśmy. To żaden wstyd. W Nowym Jorku wszyscy tak robią. Każdy wie, że w środę można wystawiać meble na ulicę. Parę miesięcy temu znalazłam sobie świetny stolik. Trzymam na nim telefon w moim mieszkaniu na Manhattanie. Bardzo ładne lustro też mam z ulicy. Na początku naszej emigracji na pewno nie mieliśmy dużo pieniędzy. Musiałam długo czekać na lalkę. Ale mieliśmy fajnych znajomych. Pamiętam posiadłość Krasińskich, którzy mieli wielki dom, 200 akrów, krowy, świnie. Tam jeździliśmy w weekendy.
– Potem trafiłaś do szkoły dla córek milionerów?
Zuzanna Głowacka: Rodzice wiedzieli, że to świetna prywatna szkoła. Ja miałam 11 lat i niewiele do gadania. Wcześniej chodziłam w podartych dżinsach, dziwnych ciuchach. A tam musiałam wbić się w białą koszulę i granatową spódniczkę. Ta zmiana bardzo mi się spodobała. Uwielbiam poznawać nowe światy. Trafiłam do krainy bogaczy. Odwiedzałam koleżanki w ich mieszkaniach na Park Avenue. Wielkich na całe piętro.
– Nie czułaś się jak Kopciuszek?
Zuzanna Głowacka: Czułam się lekko onieśmielona. Ale wtedy okazywało się, że sprzątaczka jest Polką i już była komitywa. Oczywiście były tam takie dziewczyny, które latały na wyspy prywatnymi odrzutowcami, to nie był mój świat. Ale inne, jak ja, były na stypendium. O mojej szkole powstał słynny serial „Plotkara”, który przedstawił ją jak kłębowisko żmij. To niekoniecznie prawdziwy obraz. Ja z „córkami milionerów” spotykam się do dziś. Kiedyś nawet urządzałyśmy sobie cotygodniowe, grupowe zloty.
– Zadawałaś się też z chłopakami z Bronxu?
Zuzanna Głowacka: Lubię przebywać w różnych rzeczywistościach. Z chłopakami z Bronxu łączyły mnie rolki. Chciałam jeździć, ale moje koleżanki wracały szybko do domu. Mnie rodzice pozwalali na więcej. Nie ograniczali mojej wolności. Czułam się z tymi chłopakami bezpiecznie. Gdy jechaliśmy grupą ulicą, to raczej nas się bano. W latach 90. nakręcono dosyć przerażający film o młodzieży, która jeździ na rolkach, „Kids”. Rozpoznałam niektórych swoich kolegów. Ale nie wszyscy byli tacy. Moja mama czuła się spokojna, gdy jeździł ze mną José, bardzo fajny, kulturalny chłopak. Portorykańczyk. Tyle że miał nóż. A jego kolega Junito woził rewolwer.
– Twoja mama musiała mieć mocne nerwy. A kiedy zorientowałaś się, że Twój tata to wybitny artysta?
Zuzanna Głowacka: Mama opowiedziała mi niedawno historię, jak wybraliśmy się na jakąś sztukę na Broadwayu. Sala była porządna i mama zapytała, czy nie fajnie byłoby zobaczyć sztukę taty w tym teatrze. Na co ja powiedziałam: „Jeśli byłaby dobra, to tak”. Miałam wtedy siedem lat. Więc od zawsze wiedziałam, że jest pisarzem, i od zawsze miałam do tego dystans. Tak mnie w domu uczono, aby do wszystkiego podchodzić ironicznie, z poczuciem humoru. Oczywiście znałam to, co ojciec napisał, chodziłam na jego sztuki w Nowym Jorku. Pamiętam, że musiałam kiedyś głośno przeczytać recenzje w „Time Magazine”, bo ojciec się bał, że go zniszczą. Wszystko to było dla mnie ważne. Rodziców interesowało też, co czytam, jakie filmy oglądam. Bardziej nawet niż z kim chodzę na randki.
– Podsuwali Ci lektury?
Zuzanna Głowacka: Tak. Miałam 11 lat, gdy zaczytywałam się w Dostojewskim.
– Boże, to może zmienić życie.
Zuzanna Głowacka: No i zmieniło. Zachowałam pamiętniki z tamtego okresu. Są dosyć przerażające.
– A kiedy zaczęłaś pisać?
Zuzanna Głowacka: Zawsze pisałam. Jak miałam dziewięć lat, pisałam. Jak miałam kilkanaście, pisałam nawet w barach na papierowych serwetkach. Ale pisanie, a pokazywanie komuś lub publikacja to są różne sprawy. Nie chciałam być pisarką. Uciekałam od tego. Marzyłam, że będę aktorką, co jest dziwne, bo wczoraj byłam na sesji zdjęciowej i jestem beznadziejna przed aparatem.
– Sztywniejesz?
Zuzanna Głowacka: Dokładnie. Więc chwała Bogu, że nie zostałam aktorką. Robiłam też dużo zdjęć, był czas, że nie rozstawałam się z kamerą, chciałam być reżyserką. Malowałam, chciałam być malarką. Ogólnie – artystką. Ale miałam też wielkie pragnienie, aby udowodnić wszystkim, że potrafię mieć normalną pracę. Taki kompleks dziewczyny z artystycznej rodziny.
– Udało się?
Zuzanna Głowacka: W „NYT” siedziałam za biurkiem prawie dwa lata. Czasem kilkanaście godzin dziennie bez weekendu. Bardzo prestiżowy koszmar. To nie moja droga.
– Ojciec popychał Cię do pisania?
Zuzanna Głowacka: Tylko wtedy, kiedy miałam kłopoty. Mówił: „Natychmiast to opisz”.
– Tragedie miłosne?
Zuzanna Głowacka: Nie, z tym biegałam raczej do koleżanek. Jestem jedynaczką, więc mam dobre przyjaciółki, jak siostry. Ale kiedy państwo Krasińscy stracili swoją wielką posiadłość w miasteczku Morris, rozpaczałam. Ojciec powiedział wtedy: „Opisz, to ci pomoże”. Opisałam.
– Jak to właściwie jest być córką największego ze współczesnych polskich pisarzy?
Zuzanna Głowacka: Fajnie. Mam inteligentną osobę obok. Doceniam bardzo to, co zrobił. I cieszę się, że mam najlepszego nauczyciela za darmo. Inni w szkołach płacą za to wielkie pieniądze. Mówią o nas, że jesteśmy podobni z charakteru. Myślę, że oboje mamy silne osobowości i dobre porozumienie. I wspólny temat: literaturę.
– Podkreśla Ci błędy na czerwono?
Zuzanna Głowacka: Pokazuje albo czyta na głos. „Słuchaj – mówi – jak to brzmi”. I czyta to z takim obrzydzeniem, że mam ochotę się schować.
– Boli?
Zuzanna Głowacka: Oj, bardzo. Ale wolę to, bo wiem, że jest prawdziwy. I kiedy mówi: „To jest świetne”, wiem, że nie ściemnia.
– A Twoich uwag słucha?
Zuzanna Głowacka: Ufa mi. Przetłumaczyłam na angielski jego powieść „Ostatni cieć” i scenariusz o Jerzym Kosińskim. Mam inne podejście do świata, jestem z innej generacji. Wiem więcej od niego o tym, jak teraz ludzie żyją, co jest w Internecie. Więc słucha mnie uważnie. Aż czasami się boję, że on coś ukradnie ode mnie i sam napisze, jak coś fajnego opowiadam.
– Pasożyt?
Zuzanna Głowacka: Wiem, jacy są pisarze. Sama przecież piszę. Cały czas kombinują jak pijawki, co z ciebie wyssać. Po aferze w „NYT” przestałam lubić dziennikarzy. Odkąd na poważnie wzięłam się za pisanie, nie lubię pisarzy.
– Nie lubisz swojego ojca?
Zuzanna Głowacka: No właśnie. To typowa dziennikarska kombinacja. Byle ukręcić jakiś skandalik.
– A ciemna strona życia z artystą? Olena Leonenko, partnerka Twojego ojca, powiedziała, że prywatnie, w głębi duszy, to bardzo smutny człowiek.
Zuzanna Głowacka: Nie powiedziałabym, że jest smutnym człowiekiem. Jest głębokim człowiekiem, który dużo widzi, dużo rozumie. Niesłychanie inteligentny i prawdziwy. Dla mnie to nie jest smutek. Kocha to, co robi, żyje tym. Myślę, że to jego największe szczęście. Zawsze kiedy się z nim spotykam, czuję się lepiej. Jego cynizm dodaje mi energii i nadziei.
– Powstał o nim film dokumentalny – „Depresja mon amour”. Ty też kochasz depresję?
Zuzanna Głowacka: Nie, już wolę panikę. Czasem oczywiście płaczę, myślę, że to koniec świata. Ale następnego dnia mi przechodzi. Nie pozwalam sobie. Mam to od mamy. Taką siłę przetrwania. Mama jest niesamowita. Mała, szczupła, mniejsza ode mnie, ale jest w niej wielka energia. To od niej nauczyłam się, że trzeba walczyć, walczyć, walczyć.
– W Nowym Jorku jak znalazł?
Zuzanna Głowacka: Żebyś wiedział. Gdy wracam do Nowego Jorku, serce od razu bije mi szybciej. Trzeba biegać, załatwiać, spotykać się z ludźmi. Uwielbiam to.
– Jak tam zarabiasz na życie?
Zuzanna Głowacka: Pisaniem, tłumaczeniem. Jakimiś dziwnymi pracami. Na przykład czytam scenariusze przysłane na konkurs. Albo pomagam znajomej urządzić wystawę sklepu. Nie chcę stałej pracy. Świadomie wybrałam taki sposób życia. Czasami jest ciężko, nie mam pieniędzy na czynsz, ale w końcu zawsze się pojawiają. Od lat zbieram doświadczenie, jak przeżyć za grosze. Podręcznik mogłabym napisać. Gdy mam mniej kasy, odżywiam się zdrowo, bo nie kupuję jakichś idiotyzmów, tylko brązowy ryż i fasolę. A zamiast jeździć taksówkami, przesiadam się na rower. Bo w Nowym Jorku trzeba umieć kombinować, żeby przetrwać. I nikomu nie jest łatwo. Nawet jak masz dużo pieniędzy, to zaraz możesz stracić. Więc wszyscy tam cały czas walczą. Ja to bardzo lubię. Śmieję się, że jestem jak karaluch. Wszystko przeżyję.
– Tato Ci pomaga?
Zuzanna Głowacka: Jak czasem. Kiedy miałam 18 lat, wyprowadziłam się z domu i powiedziałam, że sama muszę przetrwać. Miałam stypendium i rodzice dokładali się do studiów. Ale żeby jeść i podróżować – na to zarabiałam sama. Od tamtej pory jestem samowystarczalna. I wiem, że zawsze sobie poradzę.
– Masz malutkie mieszkanko?
Zuzanna Głowacka: Wcale nie malutkie. Ale to dlatego, że zakombinowałam. Manhattan to droga dzielnica. Ale nie płacę dużo. Można to sobie załatwić. Trzeba wiedzieć, gdzie, jak i kiedy szukać.
– A Twoje ulubione miejsca w Nowym Jorku?
Zuzanna Głowacka: Na pewno Riverside Park przy moim domu nad rzeką Hudson. Latem jest tam grill barek z widokiem na rzekę i piękne zachody słońca. Obok jest park dla psów, więc chodzę tam z psem lub jeżdżę na rolkach. Spotykam się tam też z koleżankami, które również mieszkają na Upper West Side. Wolę to niż zapchany przez turystów Central Park. Lubię Max Café przy Uniwersytecie Columbii. Przesiaduję tam z laptopem.
– Zazdroszczę swobody życia. A myślisz o emeryturze?
Zuzanna Głowacka: Nie. Jeszcze nigdy nie miałam tyle pieniędzy, żeby odłożyć. Ale wierzę, że los o mnie zadba. Takie życie, jak moje, ma swoje konsekwencje. Kiedyś koleżanka powiedziała: „Wykąpmy się w Hudson”. A ja wpadłam w paranoję, że wejdę do wody i złapię jakąś chorobę, a nie jestem ubezpieczona.
– W Nowym Jorku chorować nie można?
Zuzanna Głowacka: Nie, i dlatego dużo uczyłam się, jak samemu się leczyć – dietą, ziołami, zdrowym trybem życia. Mam sposób na prawie każdą chorobę.
– Mój podziw rośnie. A czym zajmujesz się w Polsce?
Zuzanna Głowacka: Teraz wydaniem książki.
– I narzeczonym?
Zuzanna Głowacka: To prawda, od czterech lat pojawiam się w Polsce częściej, bo się zakochałam. To wszystko jest bardzo dziwne. Przez całe życie uciekałam od pisania, a w rezultacie robię to samo, co mój tata. Przez całe życie mieszkałam w Ameryce, a mój narzeczony jest Polakiem. Przeznaczenie?
Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia Olga Majrowska
Stylizacja Anna Poniewierska
Makijaż i fryzury Zosia Krasuska-Kopyt/D’Vision Art
Produkcja Piotr Wojtasik