Zostałbym księdzem gdyby nie taniec

Agustin Egurrola znów będzie łowił talenty. W marcu po raz drugi zostanie jurorem „You Can Dance – Po prostu tańcz”, w którym młodzi tancerze walczą o przepustkę na Broadway.
/ 31.05.2019 16:58

Z nami nie rozmawia jednak o pracy, tylko o swoim życiu prywatnym.

- Jest pan owocem gorącej miłości...
To prawda, dla mojego ojca Kubańczyka mama rzuciła wszystko i pojechała na drugi koniec świata. Uczucie nie przetrwało próby czasu, ale z tej miłości jestem ja.

- Miał pan cztery lata, gdy wrócił pan z Kuby do Polski. To było twarde lądowanie?
Byłem dzieckiem i nie myślałem, że to, co się wydarzyło, to coś złego. Działo się przecież tyle nowego, poznawałem dziadków, rodzinę mamy.

- Rozstanie z ojcem i wyjazd z miejsc, które się zna, to ciężkie przeżycie...
Po przyjeździe do Polski bardzo brakowało mi ojca, swoje uczucia przelałem więc automatycznie na dziadka i to on był osobą, która ukształtowała mój system wartości i uczyła mnie życia. Poza tym moja mama ze wszystkich sił starała się mnie chronić i robiła wszystko, żebym jak najmniej boleśnie odczuł problemy i zmiany w naszym życiu.

- Mówił pan wtedy po polsku?
Mówiłem jedynie po hiszpańsku, ale dziadkowie i cioteczne rodzeństwo powtarzali mi, że jestem Polakiem i mobilizowali do nauki polskiego.

- Jak żyło się z takim nazwiskiem?
Moje imię i nazwisko budziły emocje, bo wtedy w Polsce cudzoziemców prawie nie było. Dlatego też zacząłem używać imienia Marek zamiast Agustin.

- Chciał się pan wtopić, być jak inni?
Tak, zwłaszcza gdy przychodził nowy nauczyciel i mnie pierwszego wywoływał do odpowiedzi! (śmiech) Wszyscy chcieli wiedzieć, czy mówię po polsku, kim jestem. To nie było fajne. Na szczęście miałem przyjaciół i rodzinę. Najważniejsza była oczywiście mama, która najlepiej wiedziała, co czuję, i starała się nadrobić to, że nie ma przy mnie ojca.

- A czy to prawda, że śpiewał pan piosenki o Fidelu Castro?
Tak, chodziłem przecież do kubańskiego przedszkola, w którym dzieci uczyły się piosenek o rewolucji, i pod tym względem byłem świetnie wyedukowany! (śmiech).

- Co ma pan w sobie z Kubańczyka, a co z Polaka?
Trudne pytanie. To, że uwielbiam taniec i stał się on moim sposobem na życie, to na pewno zasługa genów. Mój ojciec tańczył zawsze, z rodziną, z siostrami... Na pewno więc miłość do tańca i muzyki oraz uwielbienie dla kobiet mam po ojcu. Nie ma we mnie jednak nic  z latynoskiego macho i wydaje mi się, że pod każdym innym względem jestem typowym Polakiem.

- Powiedział pan, że taniec ma w genach, ale późno zaczął pan się go uczyć.
W czasach, gdy dorastałem, nie było w Polsce miejsc, gdzie można było uczyć się tańca. Ja trafiłem na takie, mając 19 lat. Kiedy wszedłem na salę i usłyszałem muzykę, wiedziałem od razu, że to jest to.


- Stracił pan przez to mnóstwo czasu...
To prawda, czasami nawet wydawało mi się, że gonię za uciekającym pociągiem. Z drugiej strony do tańca trzeba dojrzeć. Liczy się w nim nie tylko sprawność fizyczna, siła mięśni i technika, ale również dojrzałość psychiczna. Myślę, że to spowodowało, że dużo szybciej osiągnąłem pewien poziom niż ci młodzi chłopcy, którzy przez lata ćwiczyli kroki, realizując ambicje rodziców. U mnie była to świadoma decyzja dorosłego mężczyzny.

- A co na ten wybór mama? Nie mówiła, że tancerz to niezbyt poważny zawód?
Mama była przerażona i nie akceptowała mojego wyboru. Marzyła, żebym po maturze poszedł na prawo, a ja wybrałem AWF, bo tylko tam była specjalizacja z tańca. Do szkoły baletowej byłem przecież już za stary. Na studiach tańczyłem w Zespole Pieśni i Tańca Warszawa, z którym zjeździłem cały świat. Jako góral czy krakowiak występowałem na największych festiwalach folklorystycznych na świecie, równolegle rozpocząłem pracę jako tancerz tańca towarzyskiego.

- Rozumiem, że wtedy nie mógł pan liczyć na wsparcie rodziny?
Dziadkowie i mama byli bardzo sceptyczni. Dopiero po paru latach, gdy zacząłem wygrywać turnieje i zostałem  mistrzem Polski, mama przestała mnie krytykować, a tak naprawdę zaakceptowała mój wybór, gdy miałem trzydzieści kilka lat. Powiedziała wtedy: „Synu, to była dobra decyzja”. Nie było mi jednak lekko. Lekcje tańca i wyjazdy na turnieje są niesamowicie drogie. Moim kolegom pomagali rodzice, ja na to wszystko musiałem zapracować sam. Gdy pierwszy raz jechałem na naukę do Anglii, sprzedałem prawie wszystko, co miałem. Ale w życiu jest tak, że jak się ma pasję, to wszystko inne schodzi na dalszy plan. A życie bez pasji to jak potrawa bez przypraw – mdła.

- Pasja pasją, ale był taki moment w pana życiu, że zastanawiał się pan nawet nad seminarium...
Kiedy przyjechałem do Polski, moi dziadkowie zapisali mnie na religię. Później zostałem ministrantem, a w liceum chodziłem na pielgrzymki do Częstochowy. Zacząłem się w tym świecie odnajdywać, ale nie sądziłem, że na mojej drodze stanie nagle taniec, który przypomniał mi
o moich korzeniach. Podjąłem decyzję, że poddam się tej pasji i... tak zostało.

- Układał pan choreografię do pięciu pierwszych edycji „Tańca z gwiazdami”, ma pan trzy szkoły tańca, tytuły  mistrza Polski trudno policzyć. Ma pan jeszcze jakieś zawodowe marzenia?
Mam ich bez liku, bo zawsze trzeba wyznaczać sobie jakiś cel, ja ich znajduję coraz więcej. Teraz najbardziej marzy mi się musical. Martwię się tylko, czy starczy mi sił na ich realizację i na to, żeby żyć tak intensywnie jak dotychczas.

- Zawsze też kiedyś trzeba wrócić do domu. Czy ktoś w nim na pana czeka?
To jest cena, jaką płacę za to, co robię, bo nie mam rodziny. To następny etap w moim życiu, do którego powoli dojrzewam.

Rozmawiała Teresa Zuń

Redakcja poleca

REKLAMA