Dorota Wellman: Co Cię łączy ze Stanisławem Tymem?
Zofia Merle: Jak to co? Przyjaźń!
– Tym twierdzi, że to miłość.
Przecież jedno nie wyklucza drugiego. Mówię w swoim imieniu, Stachu! I ta przyjaźń zejdzie z nami z tego świata. A trwa już przeszło 40 lat. Możemy zadzwonić do siebie o trzeciej nad ranem i powiedzieć: przyjedź, pojedź, załatw, zrób. I nie ma w tym żadnego zdziwienia.
– Często razem pracujecie.
Czuję się wyróżniona, że mogę zagrać w tym, co Tym napisał. Mówię o jego sztukach, skeczach kabaretowych, programach. Pamiętam, jak obsadzał mnie w sztuce „Mississippi”. Usłyszałam: „Bufetową zagra Merle, bo ona się najlepiej na bufet nadaje”. I wykrakał, bo potem różne bufetowe grałam.
– Jak Wam się udał „Ryś”?
Staszek miał trudne zadanie. Reżyserował, napisał scenariusz i jeszcze grał główną rolę. Strasznie ciężka praca. Rozliczać Staśka z tego będzie można, gdy film się ukaże. Pamiętam moje pierwsze zetknięcie ze scenariuszem. Czytałam go w hotelu we Wrocławiu. Byłam sama w bardzo cichym pokoju. I wyłam ze śmiechu. Pomyślałam: „Matko Boska, sama śmieję się do rozpuku, muszę się uspokoić. Co też sobie ludzie obok pomyślą”. Jak się śmieją dwie, trzy osoby, to wiadomo, jest balanga. A sama baba? Wiadomo, wariatka. Moje modły do Boga polegały na tym, żeby to, co napisał, przeniosło się na obraz filmowy. Potem widziałam materiał w rozsypce, z brudami i wiele rzeczy mi się podobało. Powinno się podobać i innym.
– Ty, Zosiu, jesteś śmieszka. A Staszek rozśmieszał Cię często.
Pamiętam, byłam w ciąży. Mój Janek odbył ze Stasiem poważną rozmowę, że ja w takim stanie nie powinnam się często śmiać. I może by tak do rozwiązania ukrócić spotkania i kontakty. Parę dni później Stasio mnie odwiedził, usiedliśmy do brydżyka. Staś powiedział coś nieodparcie śmiesznego. Śmiałam się do łez. Po wyjściu gości siadłam w fotelu i przypomniałam sobie, co Stasio mówił. I dostałam ataku śmiechu. Jasio zadzwonił do Staszka i powiedział: „Słyszysz, Staszku, ona się jeszcze śmieje”. Jak on to powiedział, to myślałam, że trzeba będzie pogotowie wzywać, bo będę rodzić ze śmiechu.
– Wszyscy mówią, że pięknie zagrałaś panią Wafel w „Rysiu”.
Daj Boże. Jak ktoś się ze mnie zaśmieje, będę szczęśliwa. Przecież włożyłam w tę rolę dużo pracy. Musiałam się nawet nauczyć mówić i śpiewać po chińsku. Pamiętam takie dni, kiedy mnie mozolnie reżyserował, a ja to uwielbiam. Jestem aktorką, która stara się mieć własne pomysły, ale uwielbiam być reżyserowana. Moja rola jest świetnie napisana. Gdyby mi nie dał tej Wafel, tobym mogła zagrać najmniejszą rolę epizodyczną. I też byłabym zadowolona.
– Podobno w dzieciństwie chciałaś zostać przodownicą pracy?
Może chciałam być popularna. Bo te przodownice były w gazetach, na pierwszych stronach. Jakieś traktorzystki, dójki, co zrobiły 200 procent normy.
– Nie chciałaś być aktorką?
Skoro zostałam, to znaczy, że chciałam, bo całe życie robiłam to, co chciałam Przyszłam do STS-u (Studencki Teatr Satyryków – red.) do towarzystwa i tak mnie zagadali, że zostałam. Wciągnęło mnie na amen. Myślałam, że skończę na przykład jakąś filologię i pogram sobie w teatrze studenckim. A potem Konrad Swinarski namówił mnie na udział w jego przedstawieniu. On był ojcem tej katastrofy. I potoczyło się i ani się obejrzałam, jak dotarłam do emerytury.
Przed babcią długo ukrywaliśmy ten fakt. Gdy się dowiedziała, powiedziała: „Do teatru? U nas w rodzinie nigdy upadłych kobiet nie było!” Kiedyś w babcinej szafce odkryłam szkatułkę, a w niej wycinki o mnie. Miała gosposię, która kupowała gazety i wszystko, co o mnie napisano, wycinała i gromadziła. Babcia była wspaniała. Pamiętam, jak mnie pouczała: „Zosiu, zapamiętaj sobie. Hitler był wielkim mordercą, ale bolszewik gorszym”. Mama żyła moim życiem. Chodziła do STS-u. Widzę ją w tych starych kronikach – siedzi roześmiana na widowni. Umarła dwa lata temu, nie mogę się z tym pogodzić.
– Jaki jest Twój stosunek do zawodu aktorskiego?
To zawód niewdzięczny.
– Ty nie możesz narzekać. Tyle ról filmowych i teatralnych!
Nie narzekam. Nagle dzwoni Janda i proponuje mi świetną rolę w swoim teatrze. W dodatku w swojej reżyserii, która była przyjemnością. W tym zawodzie trafiają się takie niespodzianki. Lubię też grać u Romualda Szejda w Teatrze Prezentacje.
– Patrzę na imponującą listę Twoich ról, a mówisz o sobie, że jesteś leniem!
Tak, bardzo pracowitym. Jak mam wolny czas, cały czas pracuję. Jak jadę do siebie na wieś, cały dzień haruję w ogrodzie. Uwielbiam tę robotę. Jestem kuriozum. Nie mam telefonu komórkowego. Nie mam w sobie takiej pazerności zawodowej, że a nuż ktoś zadzwoni, a mnie nie będzie w domu i jakaś propozycja mi przejdzie koło nosa. Jak ma przejść, to przejdzie!
– Mówią o Tobie „aktorzyca”, „mistrzyni”.
Ale ja jestem zawodowo rozrywkową panienką. Nigdy nie czułam, że mam jakąś misję, że niosę kaganek. Niech ważne rzeczy ludzie wynoszą z domu. My powinniśmy im dawać radość. Od wielkich rzeczy są autorytety, a Merle jest od rozśmieszania. Niemniej mam dyplom aktorki dramatycznej. Zdawałyśmy egzamin z Basią Wrzesińską. Przygotowywała nas Stanisława Perzanowska i kazała mi grać Marię z „Warszawianki” Wyspiańskiego. Trudna sprawa. W jakichś papierach mam nawet napisane „zawód piosenkarka”. A w ogóle w głębi duszy jestem gospodynią domową, która sobie dorabia jako aktorka.
– Kochasz życie domowe.
Lubię moje mieszkanie, lubię w nim być i wypoczywać. Bywam czasem trochę męcząca, bo nie znoszę bałaganiarstwa. Jako żona może jestem uciążliwa, ale jakoś czterdzieści parę lat wytrzymaliśmy, więc widocznie nie było tak strasznie. Mnie zdarzyło się być za artystkę na festiwalu w Cannes. Myślisz, że się tam dobrze czułam? Nie, bo nie znoszę takich wielkich spędów, bankietów, gali. Lubię, żeby ludzie do mnie przychodzili. Zawsze coś upiekę.
Jak widzę, że ludzie się nimi zażerają, to dla mnie największy komplement.
– Skąd się bierze Twój optymizm, witalność i energia?
Taka już jestem od urodzenia. Mała Zosia była piekłem. Jak się coś działo złego w szkole, to wychowawczyni wchodziła do klasy, siadała przy biurku i od razu patrzyła na mnie. „Zosiu, opowiedz, jak to było?” Byłam pierwszą gwiazdą w kółku żywego słowa i, jak mówi Beata Tyszkiewicz, z którą chodziłam do szkoły, to ja już w życiu nic tak pięknie nie zagrałam, jak wtedy.
– Podobno nie oglądasz wiadomości. Nie możesz czy nie chcesz?
Nie chcę. Pokazuje się straszne rzeczy. Po za tym jest coś takiego, że jak mi się zdarzy je obejrzeć, to na ogół informują, że rozbił się samolot. I tyle i tyle ofiar. Mówię:
„Jasiu, one się codziennie rozbijają?” I zawsze te katastrofy są, gdy gdzieś muszę lecieć samolotem.
– Oj, a za tym to nie przepadasz!
Dwa lata temu leciałam ze Staśkiem do Stanów. Co on mi zrobił! Ja osiem godzin siusiu nie robię, bo nie mogę zostać sama w toalecie. Nawet gdybym miała ze sobą koleżankę, to toalety w samolotach wiesz, jakie są. Nikt się ze mną nie zmieści. Cały dzień przed lotem nic nie piję. A stewardesy ciągle proponują a to wino, a to sok. Koszmar. A ten łysy koło mnie przy oknie mówi: „Błagam cię, Zośka, wyjrzyj. Zobacz, jak ten Nowy Jork przepięknie wygląda”. Tak mnie namawiał, tak gadał, że w końcu oparłam się na nim, żeby wyjrzeć. W tym momencie, samolot wykonał skręt. Ja zobaczyłam tylko ciemność i poczułam ten skręt. Serce mi stanęło. Staś, żeby mi oszczędzić stresu, wytłumaczył mi, że w tym momencie zgasło światło w całym Nowym Jorku, ale żebym się nie martwiła, bo na lotnisku stoi taki facet i ma latarkę i świeci nam, żebyśmy wiedzieli, gdzie wylądować.
– Samolotów nie lubisz, żab też nie. Za to papierosy i lody bardzo.
Palę, jak pracuję i jak mnie coś wpieprzy, za przeproszeniem. Lubię papierosy, bardzo mi smakują, ale nie muszę ich palić, więc nie jestem uzależniona. Lody lubię, ale tylko... dobre.
– Jaką byłaś mamą?
Marcin jest zadowolony. Pozwalałam na wszystko.
– Zaraziłaś syna miłością do filmu.
Skończył matematykę, potem poszedł na kierunek menedżerski. Studiował produkcję filmową. Aż został drugim reżyserem. Lubi latać kilkanaście godzin po planie filmowym.
– Jesteś też fajną babcią?
Dużo pracuję. Mam dla moich wnuków za mało czasu. Staś jest bardzo wyważony. Informuje mnie o pewnych rzeczach, nawet o wszechświecie. A Krzyś, najmłodszy, będzie takim samym idiotą, jak ja. Śmieje się ze wszystkiego i do wszystkich. A na mój widok po prostu dostaje kolki ze śmiechu.
– Zosiu, nie masz kompleksów?
Ponieważ od wielu lat jestem, jaka jestem, to o tym nie myślę. Musiałabym się odchudzać, a jaką ja mam pewność, że bym się odchudziła, a potem znów się nie zatuczyła. Żadnej. Gdyby to miało takie następstwa, że Jasio by ode mnie odszedł, przestaliby mnie angażować, ktoś by za mną wołał „gruba”. Ale nic się takiego nie zdarzyło. Polki mnie lubią, bo na ogół same są za grube. Takie jak ja. Jestem gruba na własne życzenie. I mam w głowie: „Jak bym chciała schudnąć, to proszę bardzo!” Tylko po co?
Rozmawiała Dorota Wellman/ Viva!