Zatańczyć na wielkim ekranie...

Scenariusze wielu filmów tanecznych to historie ludzi, którzy marzą, by dostać się do mistrzowskiej szkoły tańca czy szkoły baletowej.
/ 13.03.2009 13:16
Warto przypomnieć o najsłynniejszej szkole tańca – kształcącej aktorów, muzyków i tancerzy nowojorskiej City High School for the Performing Arts. Niestety, akurat do niej nie można się zapisać, bo prestiżowa uczelnia istnieje tylko na celuloidzie – w filmie Alana Parkera „Fame” („Sława” 1980).

Świetny, obsypany nagrodami musical Parkera, z sukcesem przeniesiony później do telewizji, portretuje grupę młodych ludzi, którym marzą się sale koncertowe i deski teatrów, jest opowieścią o ambicjach, rozczarowaniach, szkolnych konfliktach i rzecz jasna – miłościach. Ale przede wszystkim o wielkiej pasji do sztuki, która każe studentom wybiec na ulicę, gdy tylko usłyszą dźwięki muzyki. Jak w słynnej scenie, w której rozentuzjazmowany tłum blokuje ruch i tańczy na samochodach w rytm przeboju „Fame” wyśpiewanego przez Irenę Cara.

Modne potknięcie i dziura w swetrze
Scenariusze wielu filmów tanecznych to historie ludzi, którzy marzą, by dostać się do mistrzowskiej szkoły tańca czy szkoły baletowej, na przykład „Billy Elliot” (2000) i „Save the Last Dance” (2000). Do najbardziej znanych należy jednak „Flashdance” Adriana Lyne’a (1983) o młodziutkiej pracownicy... huty (Jennifer Beals), która za wszelką cenę pragnie tańczyć, a na razie spełnia się na deskach nocnego klubu. Scena przesłuchania w wymarzonej szkole, kiedy bohaterka przewraca się podczas pierwszej próby, była wielokrotnie „pożyczana” – choćby przez twórców serialu „Sześć stóp pod ziemią” czy przez Jennifer Lopez, która odegrała ją w teledysku „I’m Glad”. „Flashdance” nie miał najlepszych recenzji, nominowany był nawet do Złotych Malin, ale siłą filmu pozostają do dziś użyte w nim hity, od „It’s Raining Man” po „I Love Rock’n’Roll”, nie mówiąc o tym, że Beals udało się wykreować modę na luźne swetry z wielkim dekoltem odsłaniającym ramiona – w takim bowiem pojawiła się na plakacie. Później zresztą okazało się, że pożądany przez kobiety (też chciałam go mieć!) strój powstał przez przypadek: nie mogąc przecisnąć głowy przez świeżo wyprany sweter, Beals po prostu wycięła w nim nożyczkami wielką dziurę.
„Flashdance” wart jest uwagi z jeszcze jednego powodu – film ma ostry, teledyskowy montaż, który jest nie tyle efektem artystycznego pomysłu, ile faktu, że Jennifer Beals... w ogóle tu nie tańczy – robią to za nią profesjonaliści, co należało skrzętnie przed widzami ukryć. Na szczęście w dziejach filmów tanecznych był to wyjątek.



Boska klasyka: Valentino, Rogers, Astair, Kelly
Kino może się pochwalić całym mnóstwem wspaniałych tancerzy, jednym z pierwszych był oczywiście Rudolf Valentino, który już w 1921 roku, w „Czterech jeźdźcach Apokalipsy”, odtańczył niezapomniane tango w zadymionej kantynie ubrany w strój argentyńskiego gaucho. To właśnie „Czterej jeźdźcy...” ugruntowali pozycję Valentino jako amanta, zapewne wielkie wrażenie na kobietach zrobiło również wspomniane tango, tym bardziej elektryzujące, że słynny Włoch był profesjonalnym tancerzem. Kolejnymi profesjonalistami byli oczywiście Fred Astair i Ginger Rogers, wcielenie stylu, elegancji i wdzięku i zarazem najbardziej uwielbiana para Hollywood lat 30. Najgłośniejsze filmy z ich udziałem to „Swing Time” (1936), „Shall we Dance?” (1937) i oparty na nieprawdopodobnie bzdurnym scenariuszu „Top Hat” (1935), w którym ich popisowy kawałek to oczywiście „Cheek to cheek”, w trakcie którego Ginger malowniczo gubi strusie pióra z białej sukni.
– On dał jej klasę, ona mu seks – podsumowała kiedyś sukces duetu Katharine Hepburn. Ale Fred Astair dał coś również kinu – długie ujęcia. Tak bardzo zależało mu na filmowaniu całych sekwencji tańca, że kamera zmuszona była płynąć za wirującą na parkiecie parą.
Na liście najlepszych tancerzy kina nie może oczywiście zabraknąć Gene’a Kelly’ego, którego najsłynniejszy numer to stepowanie na ulicy w deszczu w „Deszczowej piosence” (1952).

Nie tylko rozrywka
Przez całe lata, szczególnie na początku swej historii, musical pełnił funkcję czysto rozrywkową, a w czasach sukcesów Ginger i Freda nawet eskapistyczną. Epoka Wielkiego Kryzysu sprzyjała filmom, które pozwalały zapomnieć o ekonomicznych kłopotach i bezrobociu. Z czasem jednak musicale zaczęły również komentować rzeczywistość, jak choćby słynny „West Side Story” (1961) Roberta Wise’a inspirowany sztuką „Romeo i Julia”. Za pomocą tańca opowiedziano tu o problemach imigrantów i społecznych podziałach. Wspaniała choreografia łącząca balet z ponurym wielkomiejskim pejzażem sprawiła, że film Wise’a zyskał miano „realizmu lirycznego”.
Wbrew pozorom nośnym społecznie filmem okazał się największy przebój ery disco „Gorączka sobotniej nocy” Johna Badhama (1977) z fenomenalną czołówką, w trakcie której Tony Manero (John Travolta) pokonuje ulice Brooklynu, stukając obcasami po chodniku w rytm piosenki Bee Gees „Stayin’ Alive”.
Ten film to absolutne królestwo obciachu z pulsującymi kolorowym światłem podłogami dyskotek, trwałymi ondulacjami dziewcząt, poliestrowymi garniturami chłopców i ich butami na sporych obcasach (parę Travolta zachował sobie na pamiątkę) oraz piosenkami Bee Gees i Kool & the Gang. Ale historia chłopaka, który w sobotnie noce staje się królem parkietu, ma swoją ciemną stronę – opowiada bowiem o życiowych rozczarowaniach, braku perspektyw, biedzie, rasizmie i przemocy. Taniec jest dla Tony’ego nie tylko sposobem na zapomnienie o beznadziei, ale też za jego pomocą chłopak chce uciec do lepszego świata.
Taniec jest nie tylko drogą społecznego awansu, ale też może mieć charakter wywrotowy, być symbolem buntu, jak w „Footloose” (1984) Herberta Rossa, gdzie na parkiecie szalał młodziutki Kevin Bacon, doprowadzając w małym miasteczku do rockowej rewolucji. Jego bohater, Ren, z wielkiego miasta przybywa bowiem do zabitej dziurami mieściny w Oklahomie, gdzie taniec jest absolutnie zakazany, bo demoralizuje młodzież. Ren wypowiada walkę przesądom, a jego bronią są nieśmiertelne dziś hity pokroju „Footloose” Kenny’ego Logginsa i „Holding out for a Hero” Bonnie Tyler. Wyśmiewany po premierze film uchodzi dziś za próbę odreagowania fali konserwatyzmu z początku epoki prezydenta Reagana.




Zakazany owoc: posmak buntu, dużo cukru
Na zupełnie innym biegunie znajduje się „Dirty Dancing” (1987) Emile Ardolino, czyli w polskim tłumaczeniu „Wirujący seks”. Tytuł poniekąd słuszny, bo przy pozorach społecznych treści (zmiana obyczajowości, aborcja itp.) w filmie chodziło tak naprawdę o seks zmyślnie zmetaforyzowany w scenach tańca. Jennifer Grey i Patrick Swayze co rusz pokazują kawałek ciała tudzież bielizny, a ich wspólne występy mają posmak zakazanego owocu. Ona jest bowiem panną z dobrego domu, on – chłopakiem z nizin, który próbuje tanecznym krokiem wyrwać się z robotniczego środowiska.
„Dirty Dancing” należy dziś do filmów kultowych chętnie oglądanych przez kobiety w różnym wieku, które marzą, by zamiast Grey wylądować w muskularnych ramionach Patricka Swayze i zatańczyć przy „The Time of My Life”. Sentymentalny soundtrack, pełen evergreenów, do dziś jest najlepiej sprzedającą się ścieżką muzyczną z filmu!
Równie nostalgiczny charakter ma o dekadę młodszy film „Grease” Randala Kleisera po uszy zanurzony w beztroskim klimacie disco. Po raz kolejny w głównej roli tańczy tu John Travolta, a partneruje mu piosenkarka Olivia Newton-John. On paraduje w białych skarpetkach, ona w legginsach z lycry. Razem próbują coś zrobić ze swoją wakacyjną miłością. Nikt nie uwierzył, że wyglądają na uczniów college’u, było to zresztą przedmiotem licznych drwin, jednak pełen hitów soundtrack i brawurowe występy aktorskiej pary sprawiły, że film stał się hitem.

Czyż nie dobija się widzów?
Legendarne sceny tańca pojawiają się nie tylko w musicalach. Wystarczy wspomnieć genialny występ Johna Travolty i Umy Thurman w „Pulp Fiction” czy rewelacyjne tango w wykonaniu Ala Pacino i Gabrielle Anwar w „Zapachu kobiety” (ów zmysłowy taniec był o tyle szczególny, że bohater grany przez Pacino był niewidomy). Ta scena została zresztą nieco ironicznie przywołana w „Sarze” Macieja Ślesickiego. Tu partnerami w pamiętnym gorącym tangu są Bogusław Linda i Agnieszka Włodarczyk.
Niektórzy jednak pewnie woleliby nie pamiętać swoich karkołomnych tanecznych występów, na przykład Tom Cruise, który skacze po kanapie i sunie po podłodze w rytm przeboju „Old Time Rock & Roll” w „Ryzykownym interesie” (1983). Porażką był również nieszczęsny taniec na rurze w wykonaniu Demi Moore w filmie „Striptease” (1996) – ani prowokacyjny, ani zabawny, ani wdzięczny.
Również o tym, że z tańca, tak jak żadnej innej przyjemności, przedawkować nie wolno, kino nie pozwoli nam zapomnieć. Mam na myśli słynny „Czyż nie dobija się koni?” (1969) Sydneya Pollacka z Jane Fondą. Osadzony w przygnębiających czasach Wielkiego Kryzysu pokazuje grupę ludzi, która dla pieniędzy bierze udział w maratonie tanecznym. Po kilkunastu godzinach taniec staje się dla uczestników mordęgą – wielu po prostu pada z wyczerpania, a finał tej historii jest jeszcze bardziej ponury.
Cóż, nie od dziś wiadomo, że najmniej męczące są maratony filmowe. Czasem więc, zamiast męczyć się na parkiecie, lepiej zajrzeć do wypożyczalni i usadowiwszy się na kanapie, popatrzeć, jak męczą się inni.



Najbardziej kasowe filmy taneczne ostatnich lat:
„Zatańcz ze mną” (2004), reż. Peter Chelsom – 70 mln dol.
„W rytmie hip-hopu” (2001), reż. Thomas Łarter – 131 mln dol.
„Step Up – taniec zmysłów” (2006), reż. Anne Fletcher – 101 mln dol.
„Wytańczyć marzenia” (2006), reż. Liz Friedlander – 64 mln dol.
„Honey” (2003), reż. Bille Woodruff – 58 mln dol.

Małgorzata Sadowska/ Przekrój