Małgorzatą Sochą spotykam się w przerwie zdjęć do serialu „Na Wspólnej”. Małgosia jest ubrana w krótką kolorową sukienkę, niebieskie zamszowe buty na słupku, marynarkę, usta ma pomalowane jasną perłową szminką. To stylizacja Zuzy z „Na Wspólnej”. Pytam, gdzie usiądziemy, żeby porozmawiać, ponieważ plan znajduje się na placu Bernardyńskim w Warszawie, przed kościołem. I naprawdę nie ma gdzie się zaszyć. „Usiądziemy na przystanku”, mówi całkiem poważnie Socha, a ja rozglądam się z rozpaczą. Przystanek autobusowy to nie jest miejsce, gdzie można na spokojnie porozmawiać, szczególnie z jedną z najpopularniejszych aktorek w Polsce, i do tego w wałkach na głowie! Znajdujemy murek przed niewielkim blokiem. Jest szansa, że tu będzie trochę spokojniej. I jest. W trakcie rozmowy mijają nas tylko trzy osoby. Wszystkie witają się z Małgosią jak z dobrą znajomą. Ona każdemu z uśmiechem odpowiada „Dzień dobry”. Taka dziewczyna z sąsiedztwa. Rozmawiamy o życiu, uśmiechu, kłamstwie, pocałunkach i o… ustach.
Najpiękniejsze usta na świecie… ma moja córka. Jej uśmiech.
Mój pierwszy pocałunek… Chodziłam do przedszkola, miał na imię Rafał. Rzecz się działa w ogródku przedszkolnym. Nie pocałował mnie w usta, tylko w policzek. Poza tym nie byłam jedyną dziewczynką, którą pocałował. Był oblubieńcem wszystkich i do całowania stał razem ze mną cały wianuszek dziewczynek.
Uśmiecham się… na myśl o moim dzieciństwie. Wtedy moim idolem był mój starszy brat. A dzisiaj jest moim najlepszym przyjacielem. Życzę każdemu takiego starszego brata. Zawsze trzymaliśmy wspólny front, tym bardziej że w naszym rodzinnym domu panowały zasady kindersztuby. W związku z tym wielu rzeczy nie było nam wolno, ale z drugiej strony, nie czułam, że czegoś mi brakowało. Tata, wojskowy, stawiał twarde zasady, ale ja często bywałam przekorna.
Z przekory… poszłam do szkoły teatralnej. Chciałam zrobić na złość rodzicom. Oni marzyli o tym, żebym została prawnikiem. Wyobrażali sobie, że gdy będę miała solidne wykształcenie, zdobędę dobrą pracę, to będzie mi w życiu lżej.
Działanie „na przekór”… nauczyło mnie konsekwencji i dzięki temu wiele rzeczy mi się w życiu udało. Gdy już coś zaczęłam, to musiałam to dokończyć, mimo braku chęci. Tak było ze studiami. Planowałam je rzucić już w trakcie pierwszego semestru. Nie chciałam jednak przyznać się rodzicom, że studiowanie w Akademii Teatralnej nie było dobrym pomysłem. Moja przekorna natura często wygrywa. Dzisiaj cieszę się z decyzji, które podjęłam.
Mieszkałam z… rodzicami do zakończenia studiów, do momentu, kiedy nie usamodzielniłam się finansowo. Miało to swoje plusy i minusy. Pamiętam, jak na pierwszym roku studiów tata przyjeżdżał po mnie pod uczelnię. Koledzy szli do pubu Marcinek, a ja grzecznie wracałam z tatą do domu.
Urwałam się… po studiach. Wynajęłam sama mieszkanie. I było mi bardzo dobrze. Czasem lubię pobyć sama ze sobą.
Wiem, że jestem… na ustach wielu. I wciąż trudno jest mi się do tego przyzwyczaić. Wolałabym, żeby mówiono o moim życiu zawodowym, o tym, że wspieram różne fundacje, a nie o tym, że wyszłam do sklepu bez makijażu czy w jakim wózku wożę dziecko. To jest, niestety, efekt uboczny mojej pracy. A ja właściwie jestem raczej nudną bohaterką dla dziennikarzy. Tylko dom, praca, praca, dom.
Na tyle, na ile czas mi pozwala… a od sierpnia zeszłego roku, czyli od narodzin Zosi, mam go naprawdę niewiele, staram się działać na rzecz innych. Wspieram między innymi Fundację „Dr Clown”. Chcę sprawić, by chore dzieci chociaż przez chwilę się uśmiechały. Przychodzę do szpitala jako ja. Nie przebieram się za clowna. Kiedyś przyniosłam swoje zdjęcia, żeby rozdać je dzieciom. I jedna dziewczynka popatrzyła na zdjęcie, potem popatrzyła na mnie i całkiem szczerze powiedziała: „Ale pani nie jest taka ładna, jak na tym zdjęciu”. Dziewczynka spodziewała się wymalowanej pani z telewizji, a przyszła do niej zwyczajna dziewczyna bez makijażu. Mam też zasadę, że zawsze żegnam się z dzieciakami słowami: „Nie do zobaczenia w szpitalu”, bo miejsce dzieci nie jest w szpitalach. Ja sama bardzo dużo dostałam od losu i chociaż w ten sposób chcę się odwdzięczyć.
Lubię… sprawiać, że na twarzach ludzi pojawia się uśmiech. Na tym mi zależy w mojej pracy, dlatego chętnie gram w komediach.
Jestem beznadziejną… kłamczuchą. Moi bliscy zawsze wiedzą, kiedy kłamię. Nie wiem, czy poznają to po ustach, czy po oczach. Po prostu to wiedzą. Chyba robię się wtedy nerwowa. Dlatego nie kłamię.
Osoba, która miała na mnie duży wpływ… Bardzo ważną osobą zawsze był dla mnie mój tata. Jestem do niego bardzo podobna fizycznie, a mam nadzieję, że i z charakteru. Chciałabym być taka jak on. Twarda, rzeczowa, uparta.
Nie jestem… supermenką, ale – jak większość kobiet – jestem wielozadaniowa. Owszem, godzę pracę zawodową z wychowywaniem dziecka, ale to nie jest nic specjalnego.
Nie mam ulubionej… roli. Do każdej przykładam się najlepiej, jak mogę. Mam dwóch recenzentów – mamę i męża. Mama jest krytyczna, a mąż obiektywny. Mam też pochlebców, ale ich opinii nie biorę pod uwagę.
Nie wyobrażam sobie… kogo mogłabym zagrać. Moim zdaniem aktor nie powinien nawet w wyobraźni obsadzać się w żadnej roli. Prawda jest taka, że często reżyserzy czy producenci widzą nas inaczej niż my sami. Tak było z rolą Violetty Kubasińskiej w „BrzydUli”. Sama bym się w tej roli nigdy nie obsadziła. Ale, jak widać, inni wiedzieli lepiej.
Gdy pierwszy raz całowałam się na planie… byłam skrępowana i speszona. Lata w tym zawodzie spowodowały, że zbudowałam sobie pancerz ochronny i takie sceny nie robią już na mnie wrażenia. Bywa nawet zabawnie, kiedy pomiędzy dublami sceny z pocałunkiem, gdzie oprócz nas jest 20 innych osób na planie, rozmawiamy: „A co tam słychać u twojej żony?”, „Jak się ma twój mąż? A córka?”.
Uwielbiam… Piotra Fronczewskiego, z którym zagrałam w spektaklu „Edukacja Rity” w Teatrze 6. piętro. To był zaszczyt, ale też nieprawdopodobny stres! Przy pierwszym spotkaniu zastanawiałam się, jak zostanę przyjęta, czy zostanę zaakceptowana i czy ta współpraca będzie się dobrze układała. Po premierze Piotr porównywał nasz duet do dwójki alpinistów, którzy mogą polegać tylko na sobie. Cieszę się, że mogłam być dla niego równorzędnym parterem.
Jestem szczęśliwa… gdy wiem, że u moich najbliższych wszystko jest w porządku. Świadomość, że u mojego brata, u siostry mojego męża jest dobrze, że nasi rodzice są zdrowi, uspokaja mnie i czuję się wtedy bezpiecznie. Gdy dzieje się coś złego, nie załamuję się, ale przechodzę do działania. Nie czekam, aż kłopoty same się rozwiążą.
Gdyby miało spełnić się tylko jedno moje marzenie… ludzie są szczęśliwi, kiedy są zdrowi. Dlatego chciałabym, żeby zniknęły wszystkie choroby świata. Tylko szkoda, że ono nigdy się nie spełni.
— Katarzyna Zwolińska