Zmamą najlepszy kontakt miała w ciemni. Fotograficznej. „Mama miała nadzieję, że będę kolejnym pokoleniem fotografów, po niej i dziadku. Uczyła mnie tego »rzemiosła« tak intensywnie, że dzieciństwo wciąż kojarzy mi się z siarkowym zapachem wywoływacza. Zmusiła mnie nawet do zdania egzaminu czeladniczego, gdyż w tamtych czasach był to warunek otworzenia własnego biznesu, czyli zakładu fotograficznego. Miałam też kilka wystaw fotograficznych i na studiach dorabiałam portretami »a la Nasierowska«. Dzisiaj już tylko fotoshopuję w jej stylu”. Ojciec kojarzy jej się ze stukotem tradycyjnej maszyny do pisania. A jak to jest być dzieckiem sławnych rodziców? Niezbyt fajnie, szczególnie gdy ma się kilka lat, bo ceną sławy jest brak czasu dla rodziny, a zawodowa poprzeczka od początku postawiona jest wysoko.
Anna Klara właśnie wydała kolejną książkę „Powrót na Majorkę”, kontynuację opowieści „Rok na Majorce” o perypetiach architektki Magdy, która próbuje poukładać na nowo swoje życie. Magda – ładna, błyskotliwa, inteligentna – choć jest rozwódką i samotną matką, potrafi odważnie sięgać po swoje marzenia. Pamięta tylko o podstawowej zasadzie: życia nie zaczyna się od początku. „Od początku to można zacząć gotowanie zupy, wylewając nieudaną do zlewu. W życiu następny rozdział zaczyna się tam, gdzie skończył poprzedni…”.
– Czytałam najnowszą książkę Pana córki…
Janusz: Ja nie, na szczęście.
Anna Klara: (śmiech).
– I po lekturze książki, której Pan jeszcze nie przeczytał, mam wrażenie, że Anna Klara odziedziczyła po Panu świetny materiał genetyczny. Jest dowcipna i ironicznie krytyczna. Trenował ją Pan w dzieciństwie?
Janusz: Przy użyciu środków przymusu? Nie, ona po prostu taka się urodziła. Zaczęło się, kiedy przyszła na świat. Doktorzy opowiadali to jako ciekawostkę, dosyć posępną zresztą, że otworzyła oczy i rozejrzała się po całej sali z wyraźną dezaprobatą.
Anna Klara: I tak mi zostało.
Janusz: To był początek…
Anna Klara: Mojego krytycyzmu.
Janusz: Jest też drugie wydarzenie, które przeszło do rodzinnych
annałów. Mieszkaliśmy na Żoliborzu, w domu zaprojektowanym przez nas, gdzie było mnóstwo schodów…
Anna Klara: Tato, proszę cię!
Janusz: Masz poczucie humoru albo nie masz?
Anna Klara: Ale to wcale nie jest śmieszne!
Janusz: Przecież nie wiesz, co chcę powiedzieć. Otóż siedzieliśmy w jadalni z jej mamą, z jej młodszym bratem i w pewnym momencie ona schodzi po tych schodach, zła jak osa, dopiero się obudziła, w długiej nocnej koszulce, lat pięć może, i z groźnym błyskiem w oku ostrzega: „Tylko niech mi nikt nie mówi: »dzieńdoberek«”.
Anna Klara: Walczyłam o czystość języka. Do dziś nienawidzę kawusi, herbatki, buziulka, obiadku…
Janusz: Dlatego to opowiadam, bo jestem z tego dumny.
Anna Klara: Mówisz o moich wrodzonych lingwistycznych talentach czy o moim „charakterku”?
Janusz: Chcę powiedzieć, że słusznie tępiłaś te wszystkie „dzieńdoberki”, bo to taki język przyszywanych cioć. Też tego nie znoszę.
– Pierwszą powieść pisała Pani w wieku pięciu lat. Co wieczór tato czytał fragmenty i redagował, ponieważ – jak to ironicznie Pani podsumowała – „nawiązywał więź intelektualną lepiej niż każdą inną”.
Anna Klara: Nawet nie wiem, czy ojciec to pamięta. Pisałam ją w zeszycie, była to historia o moich równolatkach spędzających wakacje u babci, która okazała się wampirem. Czytałeś, poprawiałeś, ale to było 115 lat temu… Na pewno ojciec wolał redagowanie mojej radosnej twórczości niż zabawę klockami Lego. W ogóle uciekał przed małymi dziećmi, chyba nie za bardzo je lubił.
Janusz: Trochę przesadzasz. Jakieś czytanie do poduszki było.
Anna Klara: Pamiętasz, co mi czytałeś?
Janusz: Nie…
Anna Klara: „Przygody Sindbada Żeglarza” i „Podróże Guliwera”. Mało dziewczęce lektury, ale pewnie innych nie mogłeś przełknąć. „Plastusiowy pamiętnik” i „Dzieci z Bullerbyn” musiałam sama zmęczyć. „Sindbada” mi czytałeś, bo myślałeś, że zrobisz na jego podstawie film.
Janusz: To prawda, ale to nie był „Sindbad” z „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, tylko ironiczna wersja Bolesława Leśmiana.
– Dopuszczał Pan córkę do swojego życia zawodowego?
Anna Klara: Czasem zabierał nas na plan filmowy i to było fajne, bo oznaczało parę dni bez szkoły. Nie wiem, czy mnie dopuszczał, czy sama się dopuszczałam do czytania scenariuszy ojca i jego kolegów, których było pełno w domu. Do dzisiaj jest to moja ulubiona lektura. Uwielbiam czytać dwie rzeczy – scenariusze i plany architektoniczne, bo zostawiają przestrzeń dla własnej wyobraźni.
Janusz: Jeśli mowa o dopuszczaniu, to raczej starałem się nie dopuszczać, żeby, broń Boże, ona nie wybrała kariery aktorskiej.
Anna Klara: Z niejasnych powodów aktorstwo jawiło mi się jako zawód z pogranicza półświatka.
Janusz: Nie wiem dlaczego, przecież wtedy nie było jeszcze celebrytów… Chodziło po prostu o to, że w tym zawodzie sprawa tak zwanego łutu szczęścia jest podstawowa, a on jest przecież nieprzewidywalny. Można mieć to szczęście, a można go nie mieć. Poza tym kobiety już z góry mają przypisane dwa okresy: jeśli jest ładna i młoda, to przez pierwsze 10 lat dużo gra. Potem następuje przerwa, czasami bardzo długa, kiedy ona musi się zestarzeć, zbrzydnąć, stać się charakterystyczna i wtedy może zacząć drugi ciąg kariery. Teatry pełne są nieszczęśliwych 40-latek, dla których nie ma ról, które są sfrustrowane, które grają byle co w serialach, żeby tylko nie stracić kontaktu z zawodem. To jest bardzo przykre, dlatego nie polecałbym tego zawodu własnym dzieciom.
– Grzecznie podporządkowała się Pani woli ojca?
Anna Klara: Aktorstwo było tak systematycznie wypleniane z mojej głowy, że w ogóle nie miałam takiego pomysłu.
– Jaki jest Pani ulubiony obrazek z dzieciństwa z ojcem w roli głównej?
Anna Klara: Mój obrazek z dzieciństwa to uciekające schodami na górę nogi ojca. Szedł do siebie, na strych, bo jego pracownia zajmowała ostatnie piętro. Tam się zamykał i nie wolno było do niego wchodzić, ewentualnie w tajemnicy, pod jego nieobecność. Wszystko miało w tym pokoju swoje miejsce, w przeciwieństwie do reszty domu. Wiadomo było, że zawsze znajdą się jakieś nożyczki do zabawy, długopis, ołówek, które potem trzeba było odnieść w to samo miejsce, z czym bywało różnie. Przez lata usypiał mnie stukot ojca maszyny do pisania, który niósł się dwa piętra niżej. Potrafiłeś walić do drugiej, trzeciej nad ranem.
Janusz: Nasz dom zbudowaliśmy na bardzo małej działce, w związku z tym było w nim wiele poziomów, chyba sześć: podziemie, parter, półpiętro, gdzie był kominek, wyżej jadalnia i kuchnia, potem sypialnie, a na samej górze strych. Schodów była ogromna ilość, podobno architekci warszawscy uważali, że osiągnęliśmy rekord ilości schodów w domkach jednorodzinnych. Ale byliśmy bardzo szczęśliwi i dumni, że mamy własny dom, według własnego projektu, z kawałkiem ogródka w cichej dzielnicy Żoliborz. Któregoś dnia nasze dzieci wróciły ze szkoły nabuzowane, wściekłe i powiedziały, że beznadziejnie mieszkamy. „Dlaczego?”, zapytałem szczerze zdziwiony.„Bo u nas nie ma windy ani zsypu na śmieci”.
Anna Klara: Bywaliśmy u kolegów w prawdziwych 10-piętrowych blokach i potwornie zazdrościliśmy im windy, zsypu oraz okienka między salonem a ciemną kuchnią. Marzyłam, żeby mieć takie M3 i rodziców wracających po pracy do domu o 15.00.
– Pamięta Pan moment, kiedy bardzo martwił się Pan o córkę?
Janusz: Na pewno nie martwiłem się o nią w dzieciństwie ani w czasach szkolnych, bo wiedziałem, że doskonale daje sobie radę. Jej brat przysparzał o wiele więcej zmartwień, ponieważ miał w szkole status błazenka klasowego, stale nas wzywali na dywanik do dyrektora, że znowu coś się stało, że narozrabiał, zrobił jakiś kawał. A ona była bardzo porządną uczennicą.
Anna Klara: Miło, że tak to zapamiętałeś! W rzeczywistości zawieszono mnie w prawach ucznia już w drugim miesiącu roku szkolnego w liceum…
Janusz: A z jakiego powodu?
Anna Klara: Z powodu upicia się w czasie wycieczki szkolnej.
Janusz: Pierwsze słyszę! W której to było klasie?
Anna Klara: W pierwszej. Zawieźli nas do Czarnolasu autokarem. Siedziałam z tyłu, z Moniką, najlepszą koleżanką, i siedmioma chłopakami z naszej 30-osobowej klasy humanistycznej i w termosach mieliśmy odpowiednio przygotowaną herbatę. Kiedy dojechaliśmy do Czarnolasu, to już tylko wypadliśmy z autokaru na trawę. Po czym przez dwa tygodnie byłam zawieszona i pan dyrektor zastanawiał się, czy mnie przyjąć z powrotem. Matka jakoś to wychodziła.
Janusz: Chyba zatailiście to przede mną, może z obawy, że to zbagatelizuję. Pytała mnie pani o martwienie się. Martwiliśmy się o córkę, kiedy podjęła decyzje bardzo radykalne: rozwiodła się i z małym chłopcem, czterolatkiem, zaczęła prowadzić samotne i absolutnie samodzielne życie w Wiedniu, w kompletnie obcym otoczeniu. Wtedy naprawdę baliśmy się z jej mamą, czy da sobie radę.
– Ale Pani sobie dała radę.
Anna Klara: Tak, choć łatwo nie było, ale kobiety w mojej rodzinie to od pokoleń same siłaczki. Po kilku latach przeniosłam się z Frankiem z Wiednia na Majorkę. To dopiero było wyzwanie! Te doświadczenia były inspiracją do napisania poprzedniej książki „Rok na Majorce”.
Janusz: Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałem się, dlaczego opuściłaś Wiedeń. Jaki to był impuls?
Anna Klara: Impuls?! To była konieczność. Franek skończył szkołę podstawową, w Austrii dzieci mają wtedy 10–11 lat, potem miał pójść do gimnazjum i liceum albo do Hauptschule, co można przetłumaczyć jako „lepsza szkoła zawodowa”, po której chyba tylko geniusz zdałby maturę, choć też niekoniecznie. To, do jakiej szkoły dostanie się twoje dziecko, zależy od świadectwa i opinii nauczycielki. Świadectwo może najlepsze nie było, ale to nauczycielka Franka, zresztą sama o słowiańskim nazwisku, dopisała na cenzurce, że mój syn, jako ausländer, cudzoziemiec, choć mówił w czterech językach bez akcentu, nie nadaje się do gimnazjum, tylko do zawodówki.
Janusz: To chyba nie było uczciwe z jej strony…
Anna Klara: Delikatnie to ująłeś! Nie miałam wyjścia, musiałam „wyjechać za szkołą”. Brytyjska szkoła w Palmie „z radością” przyjęła Franka, od razu klasę wyżej. On, co prawda, nie znał wtedy angielskiego, ale uznaliśmy, że w czasie wakacji zdąży się trochę nauczyć. Spakowałam manatki i pojechaliśmy. Zawsze chciałam wiedzieć, jak to jest mieszkać pod Palmą (de Mallorca) i w ogóle pod palmą, w każdym tego słowa znaczeniu. Wcześniej przez lata jeździłam na Majorkę, odwiedzałam moje dwie koleżanki, też samotne matki, i marzyłam, żeby pewnego dnia osiąść tam na stałe. Ale brakowało mi pomysłu, odwagi i solidnego powodu.
Janusz: Bardzo lubiłem tam jeździć. Raz pojechaliśmy na Wigilię, próbowaliśmy imitować naszą polską tradycję, ale…
Anna Klara: …był kłopot z choinką, zamiast niej Majorkańczycy ustawiają w domach małą szopkę wielokrotnego użytku – ekologicznie!
Janusz: Ogromne wrażenie zrobiła na mnie pasterka.
Anna Klara: O, wtedy nawet się wzruszyłeś.
Janusz: Wzruszyłem się, ale nie religią, bo religia nigdy mnie nie wzruszała i w dalszym ciągu mnie nie wzrusza.
Anna Klara: Mam to po nim.
Janusz: Natomiast jest taki moment w Kościele katolickim, kiedy kapłan mówi: „Podajcie sobie ręce na znak pokoju”. Jesteśmy w tej fantastycznej katedrze La Seu w Palmie, przed nami ołtarz Gaudiego, żyrandol Gaudiego w kształcie korony cierniowej, we wnętrzu, które powstawało kilkaset lat, gdzie widać wszystkie możliwe style… Msza odprawiana jest w języku katalońskim, kompletnie niezrozumiałym. Pada wiele słów i w końcu to: „Przekażcie sobie znak pokoju”. Stoimy w ławie, obok nas miejscowi podają mi, obcemu, rękę, a mnie wtedy rzeczywiście ogarnia wzruszenie, że łączy nas jakieś porozumienie, nie tyle religijne, co kulturowe. Że to jest właśnie poczucie wspólnoty ludzkiej,
europejskiej, białego człowieka, kultury łacińskiej, śródziemnomorskiej…
Anna Klara: Powinieneś powiedzieć – chrześcijańskiej, tylko ci to nie przechodzi przez gardło.
– Tęskni Pani za Majorką?
Anna Klara: Od listopada do kwietnia tęsknię fizycznie, każdą komórką. Za czym? Za tamtym krystalicznym światłem, słońcem, ciepłem, wieczną zielenią, zapachami, za kolorami, które są niesamowicie czyste i nasycone. Za intensywnością tamtego świata. Za radością i lekkością, a nawet za tanimi komplementami, które są tam na porządku dziennym, szczególnie wobec blondynek, zresztą w każdym wieku. Niby nic, a jednak poprawia humor.
– Nie dziwię się, że właśnie tam napisała Pani najnowszą książkę.
Anna Klara: Tym razem spędziłam dwa miesiące na wschodnim wybrzeżu, gdzie wciąż można znaleźć przepiękne i prawie dziewicze rejony. Mieszkałam w wymarłym poza sezonem miasteczku rybackim, w domu zawieszonym na skarpie, tuż nad wodą. Pierwszej nocy o piątej rano obudził mnie dziwny łomot pod oknami. Wystraszyłam się, że może zbiornik z gazem zamierza zaraz eksplodować, a mnie na tym odludziu rozdziobią potem kruki i wrony. Okazało się, że kutry rybackie każdego ranka wypływają na połów, a dokładnie 12 godzin później wracają do portu, co zresztą jest bardzo malownicze – gonią je tysiące białych mew. Szybko przyzwyczaiłam się do tego hałasu, mój mózg zaklasyfikował odgłos jako przyjazny i przestałam się budzić. Po południu schodziłam kamiennymi schodami do portu, by kupić świeżą doradę za półtora euro, którą rybak na miejscu patroszył. W drodze powrotnej zrywałam rozmaryn, estragon, kradłam sąsiadowi cytrynę z drzewa i miałam obiad.
– Brzmi bajkowo, zazdroszczę.
Anna Klara: W tej mojej wsi – dwie uliczki na krzyż – wszystko było pozamykane, łącznie z bankiem, oprócz apteki i jednej knajpki, bo była zima, czyli tylko 20 stopni. Ale dwa kilometry dalej znajduje się cudowne miasteczko Santanyi, całe zbudowane z piaskowca w kolorze ochry, stare, niczym niezniszczone, nie ma tam żadnego nowego budynku, a wszystkie stare domy zostały pięknie odnowione. Dwa razy w tygodniu, w środę i w sobotę, odbywa się targ, na który przyjeżdżałam po warzywa, owoce, sery, oliwki, kwiaty, a po zakupach jadłam na rynku lunch. Tak sobie tam żyłam, pisałam książkę. Mam na Majorce jeszcze trochę przyjaciół z czasów, kiedy tam mieszkałam, a z Warszawy przyjeżdżał mój mąż, koleżanki, tylko Franek nie pojawił się tym razem.
– Wnuk fizycznie jest bardzo do Pana podobny. Odnajduje Pan w nim siebie z młodości?
Janusz: Kiedy szedłem z nim ulicą w Londynie i każda dziewczyna się za nim oglądała, to widziałem siebie przed laty.
Anna Klara: A mimo to Franek jest tak samo nieśmiały, jak ty kiedyś byłeś.
Janusz: To pancerz, a nie nieśmiałość. I najlepsza recepta na panienki. Jak już o mnie mowa z tamtych lat, to dowiedziałem się później, że generalnie byłem uważany za bufona, który jest nieprzystępny, dlatego że gardzi wszystkimi.
Anna Klara: Bo czasami nieśmiałość zakłada taką maskę.
Janusz: Może faktycznie ta nieśmiałość była prawdziwa, bo jak po szkole zacząłem uprawiać swój zawód, miałem problemy z przekraczaniem pewnych barier, na przykład w pracy z aktorami. Pamiętam, znalazłem się na planie telewizyjnym, to było jedno z moich pierwszych teatralnych widowisk, miałem świetną obsadę, wybitnych aktorów i w pewnym momencie jeden z nich odzywa się wyraźnie ironicznie: „Panie reżyserze – ze złośliwym akcentem na reżysera – my tak gramy, gramy, a pan nic do nas nie mówi,
niczego pan od nas nie wymaga”. Na szczęście mam dość wysoki iloraz inteligencji, więc odparowałem: „Wie pan, ja nic nie mówię, bo jestem wami zachwycony. Robicie to tak świetnie, że nic nie chcę zepsuć. Umówmy się, że ja się będę odzywał tylko wtedy, kiedy coś mi się nie będzie podobało”. Ale rzeczywiście miałem problem z pewną wstydliwością.
Anna Klara: Tu się kompletnie różnimy, bo ja walę prosto z mostu. A potem tego żałuję.
Janusz: Mnie potem zawód zmusił do kompletnej zmiany charakteru. Miałem starszych kolegów, profesorów, obserwowałem ich w pracy na planie i zorientowałem się, że są dwie metody. Reżyser furiat, który szaleje, robi awantury o wszystko, którego wszyscy się boją i, w gruncie rzeczy, nienawidzą, na przykład nasz były sąsiad Jerzy Kawalerowicz, tyran, a do tego pedant. A druga szkoła to na przykład Staś Różewicz: reżyser spokojny, cichy, kulturalny. Obserwując z boku, widziałem, że ta druga metoda jest o wiele bardziej efektywna, aktorzy lubią z takimi osobami pracować, więcej z siebie dają i ją wprowadziłem w czyn. Dziś nie wstydzę się zwrócić uwagi nikomu. Nawet czasami się hamuję, bo zaczynam być podobny do mojego ojca, który miał tak silny zmysł pedagogiczny, że notorycznie zwracał uwagę obcym ludziom na ulicy.
– Naturalna kolej rzeczy jest taka, że rodzice opiekują się dziećmi, potem dzieci rodzicami. Pani ojciec ma 83 lata i jest totalnie niezależny, raczej „nie do zaopiekowania”.
Anna Klara: No właśnie! Nie da się nim opiekować. Parę lat temu wstąpił w niego szatan i teraz ciągle jest w drodze: nieosiągalny, zajęty, zabukowany, poumawiany. Nie ma czasu. Jest kompletnie niezależny. Na nasze spotkanie przyjechał swoim hipsterskim autem prosto z Mazur. Restauracja Norma, w której teraz siedzimy, też jest cool, inaczej kręciłby nosem.
Janusz: To jest mój sposób na zwalczanie wszelkich słabości, chorób, apatii. Do bólu nie znoszę starości. Zamierzam zrealizować kolejny film, właśnie skończyłem też pisać powieść, mam nadzieję, że nie ostatnią. Taka wzmożona aktywność to najlepsze lekarstwo na wszelkie stękania, narzekania, marudzenia.
Anna Klara: Wydaje mi się, że metrykalny wiek mojego ojca jest jakimś nieporozumieniem, a cała reszta paktem z diabłem, bo gdy porównuję go z jego rówieśnikami, to on jest 20, a w porywach 30 lat od nich młodszy, pod każdym względem.
Janusz: Zawsze byłem młodszy od?nich mentalnie i?psychicznie. Może dlatego, że nigdy nie biorę niczego zbyt poważnie, zwłaszcza rzeczy powszechnie uważanych za?poważne, więc teraz po?prostu otaczam się młodymi ludźmi, na?przykład studentami w?szkole filmowej, gdzie nadal uczę i?rektoruję. Zawsze uważałem, że student daje więcej profesorowi, a?nie odwrotnie. Taki rodzaj pozytywnego wampiryzmu. Ale moi najbliżsi przyjaciele są w?wieku moich dzieci i?zapewne traktują mnie trochę jak ojca, jak doradcę, może nawet guru, ale ja?staram się im dorównać w?energii, w?optymizmie i… w?młodości. Doradzam im zresztą dobrze, na?przykład żeby wydawali moje książki i?jak dotąd wydali ich kilka w?swoim wydawnictwie Marginesy.
Anna Klara: Zadziwiające jest to, że mój ojciec ma przyjaciół w moim wieku, pewnie starzy go nudzą i męczą. Nie jest marudzącym staruszkiem, który chce żyć cudzym życiem. Ma tak intensywne i ciekawe życie własne, że jest to godne pozazdroszczenia. Wszystkim tego życzę!
Janusz: To jest racjonalne: starych przyjaciół, niestety, stopniowo ubywa, więc trzeba przyjaźnić się z młodymi.
Rozmawiała Beata Nowicka
Zdjęcia Zuza Krajewska/LAF AM
Stylizacja Robert Kiełb
Makijaż Paweł Bik
Fryzury Łukasz Izdebski/ Studio Well
Manicure Ania Sandacz
Scenografia Ania Szęsna
Produkcja sesji Ela Czaja