Słynny ojciec, Marian Opania, przestrzegał go przed pójściem w jego ślady. Nie usłuchał. I przez wiele lat musiał udowadniać, że jest niezależnym aktorem. Na szerokie wody wypłynął w filmach Jana Jakuba Kolskiego – „Historia kina w Popielawach” i „Daleko od okna”. Popularność przyniósł mu serial „Na dobre i na złe”. Tam zagrał razem z ojcem. Ale Bartosz nie chce opowiadać o rodzicu aktorze. Woli o dziadku powstańcu.
– W filmie „Wkręceni” z Piotrem Adamczykiem i Pawłem Domagałą udawaliście na polskiej prowincji bogatych Niemców. Dobrze się Pan bawił?
Bawiliśmy się świetnie. Reżyser Piotrek Wereśniak, moim zdaniem, doskonale wyczuł potrzebę chwili. Żeby pośmiać się z tego, co sobie wyobrażamy o Niemcach, a o czym boimy się mówić. Ta poprawność zdumiewa mnie, zwłaszcza w obliczu, delikatnie mówiąc tchórzliwej i zachowawczej reakcji Niemiec wobec działań Moskwy. Znów pojawiły się demony. A my próbowaliśmy w filmowy sposób do tego podejść. Zażartować sobie. Nie wiem, czy pan zwrócił uwagę na scenę, jak witamy się z tłumem?
– Wyprostowanym ramieniem?
Tak. Mnóstwo rzeczy nie przeszło w filmie. Na przykład jeden z moich ulubionych momentów, kiedy pytam Dominikę Kluźniak, gdzie ukrywają się jej rodzice.
– Pytam o tych Niemców, bo Pana dziadek zginął w Powstaniu Warszawskim.
Tak. To niezwykle ważna dla mnie osoba. Mój osobisty bohater, człowiek, do którego odnoszę się całe życie. Wierzę, że jego śmierć nie była daremna. Kto wie, może gdyby nie było powstania, dziś mówilibyśmy po rosyjsku?
– Trudno to sprawdzić.
Trudno. To sprawdza historia. Ale szczerze wątpię, czy dziś bylibyśmy gotowi tak bronić swojej odrębności, kultury, bo właściwie wszystko jedno, kto nami rządzi. Dla mnie dziadek jest punktem odniesienia. Dzięki niemu wiem, gdzie jest kierunek przyzwoitości, choć nie znaczy, że zawsze bywam przyzwoity. Wiem, gdzie jest patriotyzm. W 1920 roku dziadek był chłopakiem i uciekł z domu, żeby wstąpić do ochotniczych oddziałów walczących z bolszewikami. Ale był za młody, nie przyjęto go. W 1939 roku dostał się do niewoli i uciekł z oflagu. Ze szpitala obozowego w przebraniu pielęgniarki.
– To ciekawe.
Film można by nakręcić. Dotarł do Puław, gdzie – ponieważ nie było demobilizacji – był w Armii Krajowej. Babcia, czyli jego żona, po jego ucieczce z oflagu została aresztowana przez gestapo jako zakładniczka. Osadzono ją w Lublinie z wyrokiem śmierci. I to też była nieprawdopodobna historia, bo przesłuchiwał ją polski agent. Tłukł ją, bił, ale przeżyła. Wróciła do dwójki małych dzieci, którymi opiekowała się jej mama. A dziadek został wysłany do Warszawy.
– Na lewych papierach?
Tego nie wiem. Dlatego, że żyjących świadków tamtych wydarzeń jest coraz mniej. Podkomendnymi dziadka byli wówczas 15-letni, 17-letni chłopcy. Dziadek trochę im ojcował. Zawsze postrzegałem go jako starszego pana, a facet miał 39 lat. Czyli cztery lata mniej niż ja dzisiaj.
– Jak zginął?
Tego też nie wiem na pewno. Jedna z wersji mówi, że w ostatni dzień powstania, na Mokotowie, biegł z żołnierzami z punktu opatrunkowego. Przepuścił ich przez ulicę, a sam dostał serię z czołgu i umierał tam do wieczora. Nikt go nie mógł ściągnąć. Druga wersja jest taka, że jakoby stanął na środku ulicy i po prostu dał się zabić. Trudno mi uwierzyć, że chciał zakończyć życie w ten sposób. Miał przecież dwóch małych synów. Często myślę, co dziadek czuł, leżąc i umierając tam, na tej ulicy.
– Kto Panu opowiadał o dziadku?
Opowiadał mi ojciec, opowiadała moja babcia, póki żyła. Opowiadała druga babcia, mama mojej mamy, która była jego podkomendną. Z tego, co mówili, wyłania się portret osoby niezwykle prawej, odpowiedzialnej, bardzo opanowanej. Ta ostatnia cecha mnie zadziwia, nie przystaje do rodziny kompletnie.
– Wszyscy jesteście raptusy?
Tak. Delikatnie pan to ujął.
– Pana ojciec też?
Absolutnie. Przede wszystkim.
– Nie miał łatwego dzieciństwa.
Przede wszystkim miał dzieciństwo bez ojca. Ojcował mu mąż siostry matki, wujek Łogin, postać niezwykle barwna. Przypominał mi sienkiewiczowskiego Zagłobę. Może przez tę przewagę kobiet mój tata i jego brat byli straszliwie rozpieszczani – jak to się u mnie w rodzinie mówiło, jak dziadowskie bicze.
– Jak wspomina Pan dzieciństwo?
Pamiętam mnóstwo dobrych i złych rzeczy. Rodzice się kochali, ale kłótnie zawsze były ostre. Pamiętam ogniska w parku, gdzie piekliśmy ziemniaki. Strzelanie z łuków. Ale o to niech pan mnie nie pyta, straszliwie obśmiałem to w monodramie, który złożony był w większości z moich wywiadów.
– Pan ma coś z dziadka?
Nie śmiałbym się porównywać do niego, nie odziedziczyłem za wiele, niestety. Fizycznie najbardziej podobny do niego jest mój syn.
– Podobno był Pan wojowniczym młodzieńcem?
Nie, nie. Ubolewam, że byłem za młody na ofensywne działania przeciwko systemowi. O ganianiu się z ZOMO-wcami nie ma co opowiadać.
– A o nielegalnej organizacji?
Dziś to pachnie trochę Macierewiczem, ale wtedy, w latach 80. zeszłego wieku, wkręciłem się w to bardzo mocno. Marzyło mi się, żeby założyć drużynę skautów, komandosów, właściwie komandosów lotników, bo żeśmy budowali samolot.
– To ile miał Pan lat?
Zbyt wiele, żeby myśleć, że to będzie naprawdę. Byłem po prostu nikczemnie głupi, skoro wierzyłem w celowość tego wszystkiego. Planowaliśmy desant na Kreml.
– Chcieliście zbombardować?
Nie. Chcieliśmy wziąć zakładników. Widział pan „Parszywą dwunastkę”? Tak nas wtedy postrzegałem. Naiwnie sądziłem, że to zmieni losy Polski. Wyobrażałem sobie, że równocześnie wjadą amerykańskie czołgi i zostaniemy wyzwolicielami.
– Brzmi zabawnie.
Dzieckiem byłem. Z naszych planów nic nie wyszło – w sensie, że nikomu z nas nic się nie stało. Ot, chłopacka wyobraźnia.
– Wyobraźnia popchnęła Pana do szkoły aktorskiej?
Teatr mi imponował. Ten zapach, atmosfera, no i wie pan, podziw w oczach ludzi, a szczególnie kobiet. Aktorstwo to był sposób na ucieczkę od siebie. Na życie życiem niemożliwym. Innym. Normalny człowiek nie ma szans zmienić swej osobowości, wcielić się w mordercę, szaleńca. Aktor może. Byłem zaczarowany aktorami. ?Pamiętam, jak ojciec wziął mnie na próbę do teatru Kwadrat, i zobaczyłem tam dwóch największych bohaterów tamtych czasów: Janka Kosa i Grigorija z „Czterech pancernych…”. To było coś niewyobrażalnego. Mogłem uścisnąć im dłoń. Poznałem też pierwszego dowódcę czołgu, Olgierda Jarosza, czyli Romana Wilhelmiego, do którego nieśmiało podszedłem na basenie Gwardii i zapytałem go, czy jest aktorem. Na co usłyszałem: „Wypierdalaj stąd!”, co nigdy nie zmieniło mojego myślenia o nim jako o jednym z najwybitniejszych polskich aktorów. Na studiach miałem świetnego opiekuna roku, wizjonera teatru, profesora Wiesława Komasę, wiele mu zawdzięczam. Z mojego roku wyszli spod jego ręki Gośka Kożuchowska, Redbad Klijnstra, Agata Kulesza, Andrzej Szeremeta, Wojtek Kalarus i wielu innych fantastycznych aktorów. To był świetny rok.
– Jakim jest Pan ojcem dla swoich trzech synów i córki?
O to trzeba by zapytać moje dzieci. Wydaje mi się, że po prostu kochającym. Nie wiem za bardzo, na czym polega definicja ojcostwa. Wydaje mi się, że na jakimś mądrym inspirowaniu. Można dziecko wziąć na narty i na całe życie zniechęcić do jeżdżenia. Przez krytykę. A można dostrzec pozytywne rzeczy. Nieważne, że się przewróciłeś, wstajesz i jedziesz dalej. To mądra inspiracja. Głupia jest tylko taka, która chwali wszystko. Ja, niestety, czasem popełniam ten błąd. Nie umiem też stawiać granic. Jedno z dzieci powiedziało mi ostatnio, żebym się zamknął, i nie umiałem zachować powagi. Śmiałem się. Co to za ojciec?
– A ma Pan cierpliwość? Dzieci chętnie ją sprawdzają.
Irytuję się tym, że się irytuję. Irytuję się, że mnie coś denerwuje i nie wiem, dlaczego. To mnie niepokoi i próbuję znaleźć przyczynę. Odkryłem, że najwięcej denerwują mnie moje własne cechy, które rozpoznaję w dzieciach. Na przykład lenistwo. Lub rodzaj ignorancji wobec rzeczywistości.
– Co to znaczy?
To trudne, bo dotyka mojego rozdmuchanego ego. Przez grzech pychy wiele straciłem. Odrzucałem role, bo mi się wydawało, że one zawsze będą. Na szczęście w większości były to niedobre role.
– Ale może dobrze płatne?
W Polsce dobrze płatne są tylko reklamy.
– W jakiejś Pana widziałem.
Jedną wziąłem. Ale sporo też odmawiałem. Nie dlatego, że uważam reklamę za kurwienie się. Po prostu reklama musi mi coś konkretnego przynieść. Zastrzyk dobrobytu, wtedy ma to sens.
– A poznał Pan – jak bohaterowie „Wkręconych” – bezrobocie?
Byłem bezrobotny. Myślałem wtedy o robieniu mebli. A w pewnym momencie zacząłem wyrabiać papirusy z suszonej trawy. Mówiłem żonie, że będziemy to sprzedawać, co było absurdem jakimś. Jeździłem też z nauczycielem mojego syna od wiolonczeli po jakichś domach starców z recytacjami wierszy.
– Żona Pana utrzymywała?
Nie. Ale na jedzenie zawsze mogłem liczyć u rodziców.
– Brał Pan syna i szliście na obiad?
Do tej pory to robimy. Gdyby pan zobaczył mieszkanie, w którym mieszkam, toby panu wiele wyjaśniło. Kiedyś był program telewizyjny „Mieszkanie gwiazd” i ja bardzo chciałem pokazać swoje. Tam pokazywali pałace, baseny. A ja chciałem pokazać te nasze skromne 65 metrów.
– Nie ceni Pan materialnych rzeczy?
Ależ cenię. Lubię mieć gadżety. Lubię moją szablę tatarską. Dostałem ją od żony na urodziny. Ale proszę spojrzeć na moje okulary (pokazuje na leżące na stole okulary przeciwsłoneczne). Śmiem twierdzić, że byłem pierwszym hipsterem w Warszawie.
– Oldskulowe.
Kosztowały 20 złotych. Nie lubię płacić za nazwę firmy. Nie lubię otaczać się przedmiotami z logo.
– A lubi Pan swój zawód?
Uczę się go szanować. Do szkoły szedłem z przekonaniem, że będę grał rzeczy istotne, ważne. Że aktor to facet w wojskowej kurtce, który zachowuje swoją niezależność. A teatr jest miejscem wolności. Niestety, rzeczywistość okazała się kompletnie inna.
– Tato nie uprzedzał?
Uprzedzał, ale tego się kompletnie nie słucha. Młody człowiek myśli, że będzie grał rzeczy wielkie. Ale potem pojawia się rodzina i człowiek zaczyna z obrzydzeniem grać rzeczy, które musi grać.
– Za to ma na obiad.
Tak, ale trzeba uważać, żeby się nie uzależnić od pieniędzy. Żeby się nie uzależnić od dobrobytu i ciepełka. Ja trochę w to wpadłem i bardzo tego w sobie nie lubię.
– Zrezygnuje Pan z aktorstwa?
Nie. Ale po latach szarpania zacząłem uprawiać ten zawód jak ziemię. Mam do tej ziemi szacunek. Szacunek do rzetelnej, tak zwanej protestanckiej pracy. Robienie głupich min i występowanie w głupich rzeczach wymaga, żeby robić to w sposób godny. Żeby się tym nie żenować. Nie być zażenowanym samym sobą. I głupimi tekstami, które się wypowiada.
– Czy to nie budzi w Panu zgorzknienia?
Zgorzkniałym można być, jak się przegra życie. U mnie piłka jest w grze. Raz się gra, raz się nie gra, dziś cię lubią, jutro nie. Chociaż tak naprawdę sądzę, że widzowie nas nienawidzą.
– Jak to?
Zazdroszczą nam tego wszystkiego, co sobie na nasz temat wyobrażają. Myślą, że zarabiamy wielkie pieniądze, mamy talent i wspaniałe życie. I nami pogardzają. Spotkałem się z tym wielokrotnie, proszę sobie poczytać hejty w Internecie. Stek wyzwisk i jadu zwala z nóg. A jestem przekonany, że to ci sami ludzie podbiegają i proszą o autografy.
– Tego Pan nie może wiedzieć.
Widzę to w ich oczach. Albo te prośby na wakacjach: „Mogę sobie z panem zrobić zdjęcie?”. Gdy odmawiam, jest agresja. I nie wiem, jak mam się zachować. Czy powinienem przyp… mu na oczach jego żony, czy odejść w poczuciu przegranej? I kim ja jestem na wakacjach? Małpą w cyrku? Cholera, jestem człowiekiem, a oni mają mnie za swoją własność, którą niespecjalnie szanują.
– Po co mężczyźnie duża rodzina?
Nie mam pojęcia. Lubię mieć dużą rodzinę. Lubię ten stan, że w domu są ludzie, mam ich na oku i to jest fajne uczucie. Zaryzykuję nazwać to szczęściem. Jako dziecko uwielbiałem zjazdy rodzinne w Puławach albo w Żabnicy, kilkudniowe wizyty kuzynów. To zawsze było święto. Kochałem to i naprawdę tego dziś mi brakuje.
– Opowiada Pan dzieciom o dziadku?
Oczywiście. Zawsze w rocznicę wybuchu powstania jesteśmy na jego grobie. Moje dzieci wiedzą, kim jest, znają rodzinny mit. O prawym człowieku, który poświęcił życie dla innych. Dla tego miasta. Często o tym rozmawiamy. One pytają, chcą wiedzieć. Myślę, że dla nas wszystkich to świetna lekcja patriotyzmu.
– Pan zawsze taki na serio?
A jak pan myśli? Teraz z moimi przyjaciółmi, Bartkiem Kasprzykowskim i Tamarą Arciuch, występujemy w przedstawieniu „Pod niemieckimi łóżkami” – na podstawie relacji Polki, która była w Niemczech sprzątaczką. Tam jedziemy równo po Niemcach, Polakach i Żydach, i po wszystkich taneczno-kuchennych show telewizyjnych. Nie ma żadnej poprawności i to jest świetne. Walimy w prawo i w lewo, w gejów i nacjonalistów, lewicowców i hitlerowców. Walimy po wszystkich i dlatego serdecznie pana zapraszam.
Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia KRZYSZTOF OPALIŃSKI/PURPLE TALENTS