Na miejsce naszego spotkania Anita Sokołowska (38) wybiera przytulną pierogarnię na warszawskich Kabatach. Gdy tam docieram, szukam wzrokiem eleganckiej kobiety w żakiecie, bo do takiego wizerunku Anity przyzwyczaiłem się, oglądając polsatowski serial „Przyjaciółki”. I dlatego w pierwszej chwili nie poznaję aktorki, która na wywiad przyszła ubrana na luzie, z włosami związanymi w kucyk i bez grama makijażu na twarzy. Przez chwilę mam wątpliwości, czy to na pewno ona. Dopiero niebieski wózek (znam go ze zdjęć paparazzich), w którym drzemie śliczny blondwłosy chłopiec, utwierdza mnie w przekonaniu, że mam przed sobą Anitę Sokołowską.
Pamiętasz jeszcze, co to jest grand plié?
– (śmiech) Mało tego! Nawet wiem, jak je zrobić. Choć technicznie nie byłoby ono doskonałe.
Anito, przez jedenaście lat tańczyłaś w balecie. Dlaczego nie zostałaś baletnicą?
– Nigdy nawet przez chwilę nie zastanawiałam się nad tym, czy związać się z tańcem zawodowo, a co za tym idzie nie szkoliłam się mocno od samego początku. Chodziłam do ogniska baletowego, a nie do szkoły baletowej, w której poziom tańca był znacznie wyższy. Podskórnie czułam, że zawód tancerki jest bardzo trudny i wymaga wielu poświęceń.
I dlatego wybrałaś jeszcze trudniejsze zajęcie, czyli aktorstwo? Tu jednego dnia jesteś na topie...
– ...a drugiego na „nietopie” (śmiech). Rzeczywiście, o aktorstwie można mówić w wielu superlatywach, ale zawsze należy podkreślić, że jest to bardzo niewdzięczny zawód. Funkcjonuje w naszym środowisku powiedzenie: „Jesteś tyle wart, ile twoja ostatnia rola”. Zawód aktora, zwłaszcza teatralnego, jest bardzo trudny ze względu na zarobki. Kiedy pracuje się tylko w teatrze, bardzo ciężko jest związać koniec
z końcem. Poza tym jako aktorka nie mogę sobie pozwolić na to, żeby mieć zły humor. Zawszę muszę być na pełnych obrotach. Chcę pracować uczciwie, dlatego angażuję się cała. Po skończonej premierze czuję się jak sportowiec po olimpiadzie, bo dawka adrenaliny jest ogromna.
Niebawem wracasz po urlopie macierzyńskim do teatru. Po wysiłku na scenie będziesz przychodzić do domu, gdzie trzeba będzie zająć się dzieckiem.
– To jest tak, że nawet po najbardziej wyczerpującym spektaklu, kiedy wracam i widzę uśmiechniętą twarz Antosia, rekompensuje mi to zmęczenie i troski. Serio, nie ma nic cudowniejszego od jego uśmiechu. Rozkłada mnie nim na łopatki. Gdy wracałam ze zdjęć do „Przyjaciółek”, miałam nadzieję, że Antoś jeszcze nie śpi i będziemy mogli pobaraszkować i się poprzytulać.
Gdy zaczęłaś grać w serialach, usłyszałaś opinię, że tobie to nie wypada, bo jesteś aktorką teatralną?
– 15 lat temu, gdy dostałam propozycję zagrania w „Trędowatej”, to były czasy, że praca w serialu była traktowana jako coś gorszego, nieetycznego. Powiem więcej – te dyskusje trwają do dziś. Obecnie wszystko się zmieniło, najwięksi aktorzy grają teraz w serialach. Często zadaję sobie sama pytanie, czy praca w serialu nie wpływa na wiarygodność granych przeze mnie ról w teatrze...
Ale w końcu dochodzisz do innego wniosku?
– Tak mamy skonstruowany świat. W Polsce nie ma specjalizacji z aktorstwa teatralnego, filmowego i serialowego. Przez lata rezygnowałam z ról w serialach. Do czasu. Każdy z nas musi przecież płacić rachunki (śmiech). Teraz prestiżem jest dla mnie możliwość wyboru produkcji.
Masz sentyment do Zuzy z „Przyjaciółek”?
– Mam, bo po raz pierwszy uczestniczę w przedsięwzięciu telewizyjnym, które miałam przyjemność współtworzyć od podstaw, czuję się odpowiedzialna za oglądalność. Poza tym mogę zagrać osobę zupełnie innej ode mnie. Praca w „Przyjaciółkach” sprawia mi wielką frajdę, bo budowanie tej postaci odbywało się tak jak przy roli w teatrze. Ale Zuza jest tylko odskocznią i nie zawładnęła mną całkowicie. Lubię urozmaicenia
w życiu, ale głową i sercem ciągle jestem w teatrze. Czasami tylko na chwilę pozwalam sobie wskoczyć do świata serialu (śmiech).
Wywiad z Anitą Sokołowską w Party
fot. Akpa
Aktorka o pracy, macierzyństwie i... balecie