Wywiad z Agnieszką Maciąg w Vivie

Wywiad z Agnieszką Maciąg w Vivie
Szczera rozmowa z gwiazdą
/ 18.08.2014 10:26
Wywiad z Agnieszką Maciąg w Vivie
– Modelka. Pisarka. Malarka. Kolejna książka i kolejny bestseller. Jesteś zachłanna.
Dodaj: matka i żona. Zachłanna? Coś w tym jest. Naszej rozmowie mogłabyś nadać tytuł „Nienasycenie”, bo ja jestem wiecznie nienasycona życiem.

– To się w Tobie czuje, Agnieszko. I dlatego robisz różne dziwne rzeczy.
Dziwne? Książka kucharska jest dziwna? Chociaż masz rację, bo gdy ukazała się w 2007 roku moja pierwsza książka „Smak życia”, wszyscy pukali się w głowę. „Agnieszka, co ty wyprawiasz? Modelka i książka kucharska?”. Wtedy nie było mody na gotowanie, a kuchnię kojarzono z nieatrakcyjnymi garami. Nie wypadało się przyznawać, że ktoś lubi jeść i gotować. A rynek kucharzy był zarezerwowany dla panów z brzuszkiem.

– A tutaj młoda kobieta, która dba o zdrowie i sylwetkę, z pasją napisała książkę o miłości do jedzenia.
Nie o tym, jak nie jeść, tylko właśnie o tym, jak jeść! Jak się nie wyrzekać jedzenia, ale cieszyć się życiem, energią i dobrą sylwetką. Jednocześnie czerpiąc radość z gotowania, bo to przecież może być świetna przygoda! To było wtedy nowe podejście. Wiele przez te lata się zmieniło. Bardzo się z tego cieszę. Wygląda na to, że moja mała cegiełka również wzięła w tym udział. Wiem o tym dopiero dzisiaj, ponieważ od niedawna prowadzę swój blog, jestem na Facebooku i dopiero teraz mam kontakt z czytelniczkami moich książek. To niesamowite móc usłyszeć, jak bardzo moje książki zmieniły ich życie.

– Gotowałaś właściwie od dziecka.
Moja mama, jak większość polskich mam, musiała gotować. Mając trójkę dzieci, jest to nieuniknione. Jednak ona uczyniła z tego mistrzostwo świata! Zawsze gotowała z pasją, znała tradycję, ale ciągle szukała i nadal szuka nowych inspiracji. Mimo że ma już ponad 70 lat, jest w niej duch młodej dziewczyny. Czasami się z niej śmieję, kiedy do mnie dzwoni i podniecona opowiada: „Słuchaj, znalazłam nowy przepis, koniecznie musimy go wypróbować, ale ja bym tam jeszcze coś dodała…”. Dzięki tacie moje dzieciństwo miało smak owoców z ogródka, a dzięki mamie – zapach pieczonych ciast.

– A jaki był to dom?
Skromny. Zwyczajny blok. Rodzice, dwóch starszych braci i ja. Czasem pomieszkiwał z nami dziadek, a czasem babcia. Babcia zagniatała ciasto na makaron, lepiła pierogi, a dziadek wiosną wyciskał sok z pokrzywy. Śmiałam się z niego, że to takie staroświeckie, a dzisiaj robię to samo! Ten mój blok znajdował się prawie na końcu miasta, a za osiedlową drogą była już łąka, gdzie pasły się krowy. Tak więc dzieciństwo spędziłam jedną nogą w mieście, a drugą na wsi. I tak mi już zostało. Biegałam po podlaskich łąkach, zrywałam kaczeńce, moczyłam nogi w kałużach, robiłam fikołki na trzepaku i spędzałam czas w ogródku. Hodowaliśmy wszystko, co dało się zmieścić na jego niewielkiej przestrzeni.

– Dostałaś dobry posag na przyszłość.
Pewnie, bo dostałam miłość rodziny, a to najważniejsze. Teraz, jako dojrzała kobieta po przejściach, potrafię to docenić i pielęgnować w swoim życiu. I tym się dzielić, inspirować. Nawet po trudnych przejściach to może się udać. Chcę o tym mówić, bo jest to potrzebne w tych zwariowanych czasach, w których jest tyle zagubienia, rozstań, smutku i niepewności. Związki się rozpadają, chorujemy my lub nasi bliscy, turbulencje w pracy i na świecie. Teraz wszystko jest niepewne. Dlatego tak ważne jest, aby mieć nienaruszalny fundament w sobie. I nie musi on być jakiś wielki, patetyczny, wzniosły. Bo dla mnie to właśnie kuchnia jest tym magicznym miejscem, w którym zachowuje się ciągłość życia i to, co w nim jest najlepsze. Nie chodzi tu o bliskość lodówki, tylko o alchemię, jaką daje gotowanie, próbowanie nowych smaków, myślenie o bliskich, a zwłaszcza
dzielenie się. Zapach pieczonego ciasta uspokaja mnie, niezależnie od tego, co dzieje się w moim życiu i na świecie. Tę stabilność domu docenia się bardzo, gdy choć na krótko doświadczyło się życia na walizkach.

– Ty przez pewien czas, jako wzięta modelka, żyłaś na tych walizkach.
Dlatego teraz chcę nogami stać mocno na ziemi po to, by głowa mogła sobie latać w chmurach. Bo zawsze trzeba mieć marzenia.

– Myślisz, że kryzysy u Ciebie brały się właśnie z tych walizek i braku kuchni?
To bardziej złożone. Jestem jak ziemia – potrzebuję czegoś solidnego. Domu i poczucia bezpieczeństwa, a metaforą tego jest dla mnie gotowanie. Mogę wyjeżdżać, ale muszę mieć dokąd wracać. Ale nie zawsze te wyjazdy tak bardzo lubiłam.

– Nawet jak miałaś 17 lat, kiedy jest się takim głodnym świata?
Zawsze jestem głodna świata! A jak miałam 17 lat, byłam dzieciakiem, trochę taką Anią z Zielonego Wzgórza, pełną romantycznych marzeń. I fajnie, że miałam wtedy tę moją szkołę plastyczną w Supraślu. Dużo czytałam, malowałam, robiłam szkice, tkałam, zagłębiałam się w świecie, ale też w sobie. Nie byłam otoczona pokusami i oczekiwaniami, jakie mają dzisiejsze nastolatki. To malowanie, sztuka i tęsknota do poznawania świata, który wydawał się wtedy tak odległy, nierealny, schowany za tą żelazną kurtyną, zbudowały we mnie dużo dobrych rzeczy.

– Na przykład co?
Że potrafię cieszyć się tym, co najprostsze. Moje życie nie było idealne i różowe, ale dane mi było doświadczyć tego, o czym marzy większość kobiet. Byłam w wielu miejscach świata, w najdroższych hotelach, na wystawnych przyjęciach, ubrana w najdroższe kreacje, podziwiana przez gwiazdy show-biznesu. Wiem dobrze, że cały blichtr świata nie daje nawet namiastki szczęścia ani radości. Chwilowe zadowolenie – być może tak. Ale to złudne. Dzisiaj umiem się zatrzymać i zobaczyć to, co naprawdę jest ważne. Rezygnuję z balu czy przyjęcia, bo mogę w tym czasie poczytać dziecku przed snem. Przytulić Helenkę, gdy zasypia, a potem słuchać, jak spokojnie oddycha. Właśnie TO jest szczęście. Dlatego nie uczestniczę w salonowym życiu, nie ścigam się z nikim i nie rywalizuję. W moim sercu jest spokój. Bogu za to dziękuję!

– Kochasz żyć po prostu. Może dlatego, że uwielbiasz gotować?
W różny sposób wyrażamy siebie, ale też w życiu stale się zmieniamy. Miałam okres buntu przeciwko gotowaniu. Od dziecka musiałam pomagać mamie w kuchni. Po powrocie ze szkoły obierałam dwa kilogramy ziemniaków. Siekałam marchewkę na zupę, obtaczałam kotlety w tartej bułce, ucierałam ciasta. Pomagałam tak każdego dnia. A chciałam robić w tym czasie inne rzeczy. Czytać dzieła filozofów, pisać, malować. Rozwijać się, doświadczać życia. A ja ślęczałam w kuchni! Mówiłam: „Boże, poświęcam tyle czasu, by to wszystko przygotować, potem zjadamy to w pięć minut!”. A ja chciałam zajmować się bardziej wzniosłymi sprawami. Kiedy wyjechałam w świat, do Nowego Jorku i do Paryża, kuchnia mnie nie interesowała. Szukałam tam tej życiowej wzniosłości.

– I pisałaś wiersze.
Jasne! Ja w ogóle byłam artystką na całego! Ubrana na czarno, pod pachą szkicownik, notatnik z wierszami, palce pobrudzone farbą. Oglądałam Bergmana, czytałam Millera i Dostojewskiego, słuchałam Dead Can Dance i This Mortal Coil. Wydawało mi się, że nasze życie tutaj jest smutne, utaplane i ponure, a za oceanem jest szczęście, radość i dobrobyt. Wszyscy są tam uśmiechnięci i jest fantastycznie. A życie pokazało mi, że ludzie wszędzie mają problemy. I gdy skosztowałam tych szałowych uroków świata z kolorowych gazet, poczułam, jaki ten świat jest nieprawdziwy. Zatęskniłam za łąkami z dzieciństwa. Za prostotą, bezpretensjonalnością i szczerością. Za docenianiem ludzi nie za to, co posiadają, jaką zajmują pozycję społeczną, ale kim są. Ja nie potrzebuję gadżetów, żeby podnieść poczucie własnej wartości. W zasadzie przez dłuższy czas zupełnie ignorowałam techniczne nowości. Dopiero teraz jestem na nie otwarta. Okazało się, że na przykład smartphone to kreatywne narzędzie, które służy mi dzisiaj tak, jak kiedyś szkicownik, farby i notatnik do wierszy jednocześnie, chociaż nie mam zamiaru zrezygnować z papieru i ołówka! Kocham łączyć tradycję z nowoczesnością, bo to daje balans. Otwiera. A życie powinno być otwarte, a nie zamknięte. Mój syn nie pamięta tych czasów, ale tak przecież kiedyś żyliśmy! Bez telefonów komórkowych. I dawaliśmy radę!

– Były budki telefoniczne.
Tak, gdy byłam nastolatką, mój ówczesny chłopak stał na mrozie z kieszeniami pełnymi drobniaków i co chwilę je wrzucał do automatu, żeby nie przerwało nam rozmowy. Dla mnie to był prawdziwy akt miłości. Czytałam niedawno esej o Japonii, gdzie tsunami zmiotło wszystko. Nie było prądu, komputerów, telefonów. Nagle wszystko zamarło. I wtedy ludzie sobie przypomnieli, jak to jest żyć bez zdobyczy cywilizacji. I okazało się, że zaczęli wygrzebywać spod gruzów stare fotografie, które ocalały. Czy my dzisiaj, w dobie cyfryzacji, robimy w ogóle odbitki? To wszystko z naszych komputerów może zniknąć w jednej chwili. To było jak przebudzenie. Ludzie zaczęli doceniać tradycję, naturę, to, kim są, zaczęli sobie pomagać. Rozmawiać ze sobą. Słuchać siebie. Patrzeć sobie w oczy. Nareszcie nic ich nie rozpraszało.

– Ty nie potrzebowałaś tsunami, by zmienić swoje życie.
A ja mam wrażenie, że przez moje życie niejeden raz przeszło tsunami. Dokonywanie ważnych życiowych wyborów wcale nie jest łatwe. To jest nasza wewnętrzna podróż, czasami trudna. Przechodziłam to wiele razy i nie zawsze towarzyszyła temu euforia. Musiałam przejść przez piekło, by pokonać lęki, które mnie blokują, trzymają i nie pozwalają iść dalej. Czasem woła nas serce, ale zatrzymuje nas głowa. To wewnętrzne rozdarcie jest potwornie bolesne i trudne. Ale lepiej go nie ignorować. Ja doświadczyłam tego rozdarcia.

– Kiedy to było?
Chciałam wtedy napisać „Smak szczęścia”. Miałam wiele do przekazania, ale nie miałam czasu na pisanie. Z drugiej strony, nie wiedziałam, czy to będzie dobre, czy ktoś to wyda. Brałam akurat udział w realizacji cyklu programów telewizyjnych, co zajmowało mnóstwo czasu, ale dawało mi poczucie bezpieczeństwa finansowego. Wiedziałam też, że jeśli ten cykl się skończy, będzie następny. Dostałam na nowy sezon kolejne scenariusze i terminy nagrań. Czułam jednak, że nie to powinnam w tym momencie życia robić. Ale wiedziałam też, że jeśli teraz zrezygnuję z programu, już nie wrócę do pracy z tymi osobami. Spalone mosty. A w tej branży mówi się, że jeśli nie ma cię w telewizji, to nie istniejesz.

– Ale zrezygnowałaś z telewizji.
Bo to, co wtedy robiłam zawodowo, nie wnosiło nic cennego i wartościowego do życia innych ludzi, a ja nie chciałam tak żyć. Nie chciałam tracić czasu i energii na zajmowanie się sukienkami, bankietami, fryzurami i programami, które nie przekazują ważnych treści. Ktoś, kto – tak jak w poważnym wypadku samochodowym – otarł się o śmierć, już na zawsze ma w sobie poczucie, że życie jest darem i nie trwa wiecznie. Więc nie chciałam tego życia marnować.

– Poszłaś i tak po prostu powiedziałaś, że rezygnujesz z programu?
Dla reszty świata to nie miało żadnego znaczenia, ale dla mnie to była moja wewnętrzna wojna. Dzisiaj wiem, że ja walczyłam wtedy sama ze sobą o siebie. Mój mąż Robert patrzył na to, co przechodzę, z przerażeniem, ponieważ dosłownie mną miotało. Nie mogłam spać. Moja głowa produkowała najczarniejsze wizje i scenariusze przyszłości. Przeprowadziłam sama ze sobą długie rozmowy. Przyglądałam się temu, czego ja się boję. I wtedy trafiłam na film „Alicja w Krainie Czarów” Tima Burtona. Jednak nie obejrzałam go jako trywialnej, kolorowej bajki. To była niesamowita, mądra i głęboka metafora tego, co wewnątrz siebie samej przechodziłam. Szok! Więc nie tylko ja prowadzę taką wewnętrzną walkę. Z całą pewnością przechodził ją autor Alicji i reżyser filmu. Wygrali i znaleźli idealny język, by o tym opowiedzieć. To mnie poruszyło. Wstrząsnęło mną.

– Ten film pomógł Ci podjąć decyzję?
Może to dziwnie zabrzmi, ale tak. Zobaczyłam w nim, jak ja sama walczę ze swoim potworem.

– Ten potwór to pieniądze?
Generalnie lęk o przyszłość. Potrzeba kontroli.

– No dobrze, ale byłaś wtedy już z Robertem, wziętym fotografem, który zarobiłby na swoją rodzinę.
Mam ogromną potrzebę niezależności i samowystarczalności. Zwyczajnie nie potrafię być przez kogoś utrzymywana. Nigdy nie byłam. Nigdy nie chciałam. Zarabiam na siebie od 18. roku życia. Gdy spotykałam w swoim życiu milionerów, byli u mnie bez szans (śmiech). Jednak nie chodzi tylko o pieniądze, ale lęk o przyszłość szerzej pojęty. Bez tego procesu, który wtedy tak intensywnie przeszłam, z całą pewnością nie mogłabym urodzić Helenki w domu. Zwyczajnie bym się bała. Musiałabym rodzić w najlepszym szpitalu, z najnowocześniejszym sprzętem medycznym. Ze strachu. Ale ja właśnie wtedy, podejmując tę ważną zawodową decyzję, zmieniłam całe swoje życie, we wszystkich aspektach. Wyruszyłam z wysoko uniesioną głową w swoją podróż.

– Twój mąż nie bał się Twojej decyzji i odpowiedzialności, która w razie czego na niego spadnie?
On raczej chciał, żebym ten proces miała już za sobą. Wspierał mnie, ale oboje jesteśmy niesamowitymi indywidualnościami.

– Od partnera bardzo wiele zależy.
Nasz związek jest bardzo dojrzały. Pragniemy dla siebie nawzajem szczęścia, a nie tego, byśmy siebie zadowalali. Jak się później okazało, w tym całym procesie moja samodzielność była kluczowa. Nie chodziło o to, bym ja całą odpowiedzialność za swoje życie przeniosła na partnera! To by była totalna porażka – i moja, i nasza. I to by w konsekwencji zniszczyło nasz związek. Kiedy decydujemy się wybrać miłość zamiast strachu, życie zaczyna płynąć. Napisałam książkę, której cały nakład sprzedał się w zaledwie trzy tygodnie. Podczas jej promocji dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Urodziłam Helenkę w domu i napisałam kolejną książkę. Pracowałam ciężej niż kiedykolwiek, ale z większą radością. Nie było mi łatwo, możesz mi wierzyć. Wie o tym każda pracująca mama. Ja nie miałam taryfy ulgowej. Znikłam z mediów, a mimo tego „Smak miłości” trafił na listę bestsellerów. Zaufałam życiu, ale nie zwariowałam. Nadal jestem rozsądna. Nie skaczę z samolotu bez spadochronu, wierząc, że nic mi się nie stanie. Niedawno przeczytałam w jakiejś książce, że z odrzucaniem strachu jest jak z odstawianiem cukru. Oba te podstępne składniki kryją się niemal we wszystkim. Dlatego ten proces nie kończy się nagłym olśnieniem, a potem jest napis „happy end”. To jest codzienna praca. Codzienne małe wybory. Dlatego w naszym domu, w różnych miejscach, umieszczone są moje karty afirmacyjne z napisem „ufam życiu”, „życie mnie wspiera”, „moja przyszłość jest jasna i dobra”. Udostępniam je teraz na moim Facebooku i blogu, wiem, że pomagają również innym. Kiedy rano otwieram oczy, mój wzrok pada od razu na kartkę: „witaj ten dzień z wdzięcznością”. Dla „Smaku szczęścia” przeszłam tyle, że umiem to szczęście doceniać i pielęgnować.

– A dla „Smaku miłości”? Z tym smakiem było już chyba łatwiej.
„Smak miłości” to książka pozornie tylko kulinarna. Dostaję mnóstwo listów od dziewczyn, które piszą, że ta książka dała im wiarę i siłę. To niesamowite, bo właśnie z taką intencją ją pisałam. Dostałam list od młodej kobiety, która straciła dziecko. Przez długi czas nie mogła pogodzić się z bólem. Napisała do mnie, że po przeczytaniu tej książki znowu uwierzyła, że może mieć szczęśliwą rodzinę. Niektóre dziewczyny zasypiają z tą książką, bo czytając ją, czują się spokojnie, dobrze i błogo. Mogłam dać im takie uczucia tylko dlatego, że sama przeszłam swoją drogę.

– Uroczy jest opis, w którym wracasz do narodzin Helenki, Waszej córki. Ty rodziłaś, a Robert gotował rosół.
Żebyś wiedziała, co on wtedy przechodził! Ale to był najlepszy rosół na świecie. Z młodą pokrzywą, która wzmacnia organizm i oczyszcza krew.

– Ten rosół miał właśnie smak miłości.
Tak, bo miłość to troska o drugą osobę, chęć sprawienia jej radości, myślenie o niej, czasem poświęcenie.

– I naprawdę takie wyciszenie i pisanie może zastąpić Ci wszystko? Nie tęsknisz za wybiegiem, za kreacjami, komplementami?
Chyba żartujesz! Ja dopiero teraz dostaję komplementy, które naprawdę sprawiają mi radość! Przed chwilą dostałam wiadomość na moim Instagramie: „Pani Agnieszko, dziękuję za piękny blog, siłę i moc!”. Czy coś takiego usłyszałam, chodząc po wybiegu? Nigdy! Wtedy nie dawałam ludziom siły i mocy. Teraz to robię i czuję się spełniona. Mam wspaniałą rodzinę, tego nie zastąpią żadne zaszczyty. Nie ma większej wartości. Ale rodzina wymaga codziennej pielęgnacji. To nie jest jakiś pomnik, monolit dany nam raz na zawsze. Rodzina to jest życie, proces, przemiany. Trzeba je widzieć, być obecnym, reagować na nie, tworzyć. To największa rozkosz patrzeć, jak rozwija się Helenka, jak poznaje świat, odkrywa zapachy, smaki, jak mówi, że kocha wiatr. Widzę zachwyt w jej oczach, a czasem zdziwienie. I wtedy ja też się dziwię światem. Patrzę na niego oczami dziecka.

– Kim jesteś dzisiaj, Agnieszko?
Pamiętam, że w swoje 18. urodziny siedziałam cały dzień w kościele i ryczałam, że jestem taka stara i że moje życie się skończyło. A kiedy wróciłam do domu, czekali na mnie koleżanki i koledzy z prezentami i tortem. A ja taka zabeczana. Odkąd pamiętam, zawsze straszono nas końcem świata, więc nie wyobrażałam sobie, że dożyję trzydziestki. A teraz mam 45 lat i czuję się tak, jakbym dopiero zaczynała swoją historię. Jak ten motyl, który wreszcie wykluł się z brzydkiego kokonu. Istnieje od dawna, ale teraz ma nowe życie. Długie? Krótkie? To zależy, kto ocenia. Jesteśmy tak niedoskonali w ocenie czasu. A ja każdą chwilę pragnę przeżyć świadomie i jak najlepiej. Dlatego dbam o swoje ciało – zdrowo się odżywiając i ćwicząc, oraz o swojego ducha, myśląc pozytywnie, ucząc się i czytając. I robię to, co kocham najbardziej: piszę, dzielę się, inspiruję i wzmacniam. Ktoś mądry powiedział, że szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli. Więc ja się dzielę, gdy tylko się da. I mam jeszcze ciągle tyle do odkrycia!

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Robert Wolański/Sony A7R
Stylizacja Jola Czaja
Asystent stylisty Marek Przesmycki
Asystent fotografa Jacek PiĄtek
Fryzury Beata Berendowicz/berendowicz-kublin.pl
Produkcja sesji Piotr Wojtasik

Redakcja poleca

REKLAMA