Woody Allen

Dlaczego nigdy nie pokłócił się z żoną Soon-Yi? Czy traktuje ją jak kobietę, czy jak córkę?
/ 26.04.2006 09:45
woody-allen-copy.jpgKiedy jest despotą, a kiedy pantoflarzem? Jak to możliwe, że urodzony pesymista uważa się za szczęściarza? Przeczytajcie wywiad z przewrotnym i jedynym w swoim rodzaju światowej sławy reżyserem.

Beata Sadowska: Bohater Pana najnowszego filmu...
Woody Allen: Czy mogłaby pani mówić głośniej? Nie słyszę... (Woody Allen ma problemy ze słuchem. Powinien nosić aparat, ale strasznie go nie lubi, więc nie nosi).

– Bohater Pana najnowszego filmu mówi, patrząc na dziecko swojej siostry: „Nie chcę, żeby było wyjątkowe. Chcę, żeby po prostu miało szczęście”. Szczęście jest tak ważne?
Jest, chociaż sami boimy się przyznać, jak bardzo. A to przecież od szczęścia zależy nasze życie. My jednak wolimy myśleć, że wszystko mamy pod kontrolą. Wiele rzeczy rzeczywiście kontrolujemy, ale nie aż tyle, ile nam się wydaje.

– Powinniśmy pożegnać się z wygodnym przekonaniem, że jesteśmy panami własnego losu?
To iluzja. Pani też pewnie się wydaje, że jeśli wstanie pani rano, wykona serię ćwiczeń, zje zdrowe śniadanie i nie zapali papierosa, to będzie pani zdrowa.

– Na pewno mi to nie zaszkodzi.
Ale też niczego nie zagwarantuje. Ci, którzy zdrowo żyją i nie palą, też chorują na raka albo wpadają pod autobus. Dużo zależy od szczęścia. To nieprzyjemna świadomość.

– Co z tego, że będę ją miała, skoro – z tego, co Pan mówi – i tak niewiele mogę: albo urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, albo jestem pechowcem?
Takie jest życie. Tragiczne. Zabawne wydarzenia i komiczne sytuacje po drodze nie zmienią faktu, że się starzejemy i umieramy. Na końcu życie zawsze ma dla nas złą wiadomość (śmiech).

– Zacznijmy od tej dobrej. Kiedy pierwszy raz pomyślał Pan: „Mam szczęście”?
Kiedy zrobiłem pierwszy film „Bierz forsę i w nogi”. Jak na tamte czasy budżet był całkiem wysoki: milion dolarów. Nigdy wcześniej niczego nie wyreżyserowałem i żadne studio filmowe nie chciało mi dać pieniędzy. I wtedy... łut szczęścia: powstała wytwórnia Paramount Pictures. A że byli nowi na rynku, gwiazdy nie chciały ryzykować z nimi współpracy. Musieli więc przyjść do mnie. Film odniósł sukces i otworzył mi drzwi do sławy.

– A kiedy pierwszy raz pomyślał Pan: „Mam pecha”?
Dużo więcej było w moim życiu szczęścia niż pecha. Oj, żeby nie zapeszyć! (Woody Allen trzykrotnie uderza się pięścią w klatkę piersiową).

– Chce mi Pan powiedzieć, że największy pesymista Hollywood jest tak naprawdę największym szczęściarzem?!
Mój największy pech... W porządku: krytycy, którzy mnie uwielbiali i latami wspierali moją pracę... umarli. Wszyscy! A to pech! Zawsze powtarzałem: jedyną przeszkodą na drodze do sławy byłem ja sam, bo tak naprawdę na nic nie mogę narzekać. Miałem ogromne możliwości, nieograniczoną swobodę twórczą i wsparcie, o jakim inni mogą tylko marzyć. „Miałem, miałem, miałem” – to wszystko chyba się skończyło?

– „Wszystko gra” to Pana 36. film. I zarazem pierwszy, który był nakręcony poza Ameryką, w Londynie.
W amerykańskich wytwórniach filmowych zapanowała teraz pewna moda: chcą mieć jak największy udział w powstawaniu filmu, nie chcą być traktowane wyłącznie jak bank. Dlatego słyszałem: „Zrobimy z tobą film, ale musisz nam pokazać scenariusz i zdradzić obsadę”. A ja przecież tak nie pracuję. Nigdy nie ujawniłem nikomu scenariusza ani nazwisk aktorów.

– Władza absolutna.
Dlatego obawiałem się, że będę musiał zrezygnować z kręcenia filmów. Przecież nie pozwolę, żeby mi się wtrącali. I wtedy... kolejny łut szczęścia w mojej karierze. Zadzwonili do mnie z Anglii i powiedzieli: „Damy ci pieniądze, a ty zrobisz resztę”. Niski budżet, 15 milionów, ale nie musiałem z nikim konsultować moich pomysłów.

– Strach? Po przeszło 30 latach musiał się Pan ruszyć z Nowego Jorku.
Nerwy i niepewność. Nie miałem pojęcia, czy spodoba mi się praca w Londynie. Spodobała się. To było wspaniałe doświadczenie.

– Do czasu „Wszystko gra” swoje filmy opowiedział Pan z perspektywy Nowego Jorku. Inni reżyserzy podróżują, zmieniają kraje, kontynenty. A u Pana żelazna konsekwencja: Manhattan i Manhattan.
Kręciłem w Nowym Jorku, bo praca nigdy nie była dla mnie najważniejsza.

– A co było?
Życie. Ranne wstawanie i pisanie. Gra na klarnecie. Mecze koszykówki i baseballa oglądane na żywo. Zabawa z dziećmi, spotkania z przyjaciółmi. Wyjścia do restauracji i na spacer. Lubię moją pracę, ale robienie filmów przestaje mnie bawić, kiedy nie mogę ich kręcić na moich warunkach. Dlatego zacząłem pracować w Londynie. No i jeszcze dlatego, że moja żona bardzo chciała tam pojechać. Namawiała i dodawała odwagi.

– A Pan?
Oczywiście marudziłem: „Tydzień w Londynie – w porządku, ale trzy miesiące?! To jak przeprowadzka: musimy wynająć dom, musimy to, musimy tamto”. Na szczęście mnie przekonała. Wcześniej pracowałem w Nowym Jorku, bo tak było najwygodniej. Jeśli miałem świetny pomysł i nie mogłem go zrealizować w Nowym Jorku, lądował w koszu.

– ?!
Chciałem spać we własnym łóżku i jeść w mojej ukochanej lokalnej restauracji.

– Patriotyzm lokalny chyba jednak trochę u Pana osłabł: zaczął Pan bywać w Wenecji, San Sebastian, Cannes.
Wszystko dla żony. Ona, w przeciwieństwie do mnie, uwielbia podróżować, a ja chcę, żeby była szczęśliwa. Sam nie jestem ciekaw świata. Gdyby to ode mnie zależało, poruszałbym się w obrębie dziesięciu ulic od domu, spacerował tą samą alejką w Central Parku i jadł w tej samej restauracji. Ale moja Soon-Yi narzeka: „Znowu to samo?!”

– A Pan ulega...
Niemal zawsze robię to, czego chce żona. Jestem pantoflarzem.

– „Niemal zawsze”, czyli są sytuacje, kiedy jej Pan nie słucha?
Jutro mam lecieć z Londynu do Nowego Jorku. Żona chciała mnie przekonać, żebyśmy jeszcze zostali. I to jest jedyna sytuacja, kiedy stawiam na swoim. No bo jeśli zostaniemy, a nasz następny samolot spadnie?! Ironia losu, a ja się jej boję.

– Z Soon-Yi adoptowaliście dwie dziewczynki. W Pana najnowszym filmie rodzice są chorobliwie nadopiekuńczy. A Pan jakim jest ojcem?
Oczywiście doskonałym!

– Oczywiście...
Mamy dwie śliczne córeczki, którym nie jestem w stanie niczego odmówić. Dostają wszystko, absolutnie wszystko, czego chcą.

– Muszą być potwornie rozpuszczone.
Są, ale od tego jest dzieciństwo.

– W tym roku kończy Pan 70 lat. Starzenie się jest gorsze, niż Pan się spodziewał, czy to raczej wiele hałasu o nic?
Jest potworne. Nie ma w nim nic godnego, nobilitującego. Z wiekiem ani nie złagodniałem, ani nie zmądrzałem. Nie widzę żadnych plusów: im jesteśmy starsi, tym bliżej nam do śmierci, gorzej się czujemy, szwankuje nam zdrowie.

– Bardziej boi się Pan śmierci czy starzenia się?
Jednego i drugiego. Starzenie się to umieranie ciała. A umieranie, nawet powolne, nieuchronnie prowadzi do śmierci.
– Duszę też Pan ma 70-letnią?
Zawsze czułem się młodo. Teraz też. 70-latek nie musi być staruszkiem. Jedni są i chodzą przygarbieni, podpierając się laską. A inni tryskają energią i maszerują wyprostowani. Ja, na szczęście, jestem z długowiecznej rodziny: mój ojciec żył ponad 100 lat, mama – 96. Do końca byli w świetnej formie. Przy tym wszystkim moja siedemdziesiątka nie wygląda najgorzej. Jeśli będę miał pieniądze na filmy, mogę je kręcić jeszcze przez piętnaście lat. Zwłaszcza że o siebie dbam: nie palę, ćwiczę, zdrowo się odżywiam.


– Im jest Pan starszy, tym bardziej daje się we znaki różnica wieku między Panem i żoną? 35 lat!
Wręcz przeciwnie. Okazała się zaletą. Zawsze traktowałem Soon-Yi tak, jak rodzic traktuje kogoś młodszego od siebie. (Woody Allen na chwilę się zamyśla, jakby analizował to, co właśnie powiedział. Soon-Yi była adoptowaną córką reżysera, kiedy zaczął się ich romans. To doprowadziło do skandalu i rozpadu związku Allena z ówczesną partnerką, aktorką Mią Farrow).

– Czyli...?
Nigdy nie pokłóciłem się z nią tak, jak z kimś dorosłym. Zdarzały nam się sprzeczki, ale nie mogły się równać awanturom, jakie miewałem z innymi kobietami, z którymi żyłem. Tamte kłótnie bywały naprawdę nieprzyjemne. Z Soon-Yi nie zawsze się zgadzamy, ale wtedy albo ona myśli o mnie: „zbzikowany staruch”, albo ja o niej: „niedojrzała smarkula”. Takie kłótnie nie mogą być poważne.

– Miłość to szczęście czy przeznaczenie?
Szczęście w stu procentach! Ludzie ciągle się starają: starają się spotkać właściwą osobę, potem starają się ją przy sobie zatrzymać. Tymczasem każdy z nas jest jak radioodbiornik z tysiącem przewodów w środku. Trzeba mieć fart, żeby oba odbiorniki się zgrały i nadawały na tych samych falach.

– Ale co w tym złego, że ludzie pracują nad związkami, starają się te fale dostroić?
Miłość powinna być przyjemnością, a nie pracą. Czystą radością, jak słuchanie muzyki, jak wszystko, co kochasz. A co to za przyjemność, kiedy postanawiasz: „Teraz usiądę i zrobię listę cech, które mi przeszkadzają u narzeczonego. On wypisze moje wady, a potem nad tym popracujemy?!” Spotkanie prawdziwej miłości to szczęście.

– A to, że najpiękniejsze kobiety świata grają u Woody’ego Allena za pieniądze kilkunastokrotnie mniejsze niż u innych reżyserów, to też szczęście?
I to jakie! Nie zaprzeczam: pracowałem ze wspaniałymi kobietami.

– Ostatnio ze Scarlett Johansson.
Jest numerem jeden. Zrobiłem z nią dwa filmy i mam nadzieję na więcej. Jest naturalna, nie zagrywa się, nie ma maniery. Kiedy pracowaliśmy nad „Wszystko gra”, zauważyłem, że ma predyspozycje do komedii. Obiecałem, że napiszę dla niej coś zabawnego.

– I napisał Pan...
...historię o dziennikarce. Pracuje dla studenckiej gazety, jest dobra i oddana dziennikarstwu śledczemu. Oczywiście zostaje wplątana w sprawę, o której pisze. Ten film to pozytywna historia o dziennikarzach. A to dziś rzadkość w Ameryce! Społeczeństwo już wam nie wierzy.

– A Pan jak zwykle pod prąd!

Rozmawiała Beata Sadowska/ Viva!