Wojciech Waglewski: Bardzo.
– A ja mam wrażenie, że Pan prowadzi stojący tryb życia.
No, chyba jednak siedzący. Spędzam w trasach wiele godzin, a w sumie tylko dwie godziny na scenie w pozycji stojącej.
– Ale na scenie to Pan nigdy nie zatańczył.
Bo ja tańczę w innych okolicznościach. Lubię tańczyć z kobietą, ze szczególnym uwzględnieniem mojej żony. Tańczymy wymyślony przez nas taniec, który ma elementy tanga, walca. Taki taniec eklektyczny. I bardzo blisko siebie...
– A taniec ekstatyczny? Doświadczył Pan czegoś takiego?
Tak, gdy byłem w Institute Development of History w Utrechcie prowadzonym przez syna wodza Czirokezów, ożenionego z córką dygnitarza dworu cesarskiego z Japonii. Obserwowałem wtedy taniec szamana i troszkę się tego przeraziłem.
– Pan nie lubi tracić panowania nad sobą.
Nie lubię. W rock’n’rollu bardzo łatwo jest wprowadzić ludzi w trans i zostawić ich samych z tym rytmem i rozwibrowaniem. Kiedyś, w latach 70., graliśmy z Osjanem w – jak się później okazało – siedzibie Baader–Meinhof, która się nazywała Bamboole. Był to rodzaj squotu zamieszkanego przez różne bojówki anarchistyczne, o czym nie wiedzieliśmy. Któryś z naszych muzyków dostrzegł kałacha ukrytego pod łóżkiem. Po naszym koncercie wyskoczył facet i zaczął nawoływać do rewolucyjnej zadymy. Innym razem, gdzieś na Sycylii, po koncercie Osjana ksiądz wszedł na mównicę i powiedział, że słyszy w naszej muzyce jęki Żydów mordowanych w Oświęcimiu. Boję się, że ekstaza pozbawiona elementu refleksji może doprowadzić do destrukcji. Nauczyłem się, będąc w wojsku, że w pewnym momencie człowiek reaguje na bodziec jak pies Pawłowa.
– Wojsko to była dla Pana prawdziwa trauma.
Zrozumiałem, że bardzo łatwo za pomocą rytmu, komendy, tembru głosu można człowieka wprowadzić w agresywne stany. Doszedłem do jednej z najsmutniejszych refleksji w moim życiu: że gdyby ktoś mi kazał strzelać, pewnie bym strzelał. To było jedno z najgorszych doświadczeń.
– Jesteście rodziną muzyków. Czy u Was w domu są jakieś rytuały śpiewania albo grania?
Nigdy nie śpiewaliśmy ani kolęd, ani pieśni patriotycznych. Ani zwykłego „Sto lat”.
– Niewiarygodne...
Czułem się skrępowany czymś takim.
– To smutne...
Dlaczego smutne?
– Bo na przykład święta Bożego Narodzenia bez kolęd są smutne. Przyzna Pan.
Są ludzie, którzy robią to trzy razy lepiej i nie widzę powodu, dla którego nasza rodzina, obdarzona szczątkowym słuchem muzycznym, miałaby to robić, skoro są lepsi od nas. Wolimy więc słuchać lepszych. Nie nadaję się do śpiewania długich nut i nikt z mojej rodziny się do tego nie nadaje. Wolimy gadać.
– Dlaczego postanowił Pan wystąpić w kościele na Bielanach? Pytam, bo Pan zawsze podkreślał dystans do katolicyzmu.
Kościół katolicki był podstawą wszystkiego, co się działo w sztuce europejskiej. Ale odkąd ja znam Kościół katolicki, stał się on ostoją rzeczy brzydkich. Brzydkie kościoły, brzydki śpiew, brzydkie malarstwo. Krótko mówiąc – tandeta. Pojawił się nurt sakropolo. A druga rzecz to działania agresywne, które są przez funkcjonariuszy kościelnych akceptowane. Nie jestem w stanie wytłumaczyć moim synom, dlaczego są tolerowane wybryki Radia Maryja.
Ale też nie chcę stać z boku i tylko krytykować. Jeśli istnieje możliwość zrobienia czegoś fajnego i na dobrym poziomie, to ja się włączam. Są tacy, którzy twierdzą, że muzyka Voo Voo jest religijna. Mamy fanów wśród księży i tego się nie wypieram.
– Czy to, co się ostatnio stało w Polsce, jest do opowiedzenia muzycznie? Na przykład wyobraża sobie Pan rap o śmierci Papieża? Voo Voo mogłoby zaśpiewać dla pokolenia Jana Pawła II?
To by było bez sensu, tak samo jak było bez sensu pisanie piosenek o „Solidarności”. O tym powinno się milczeć. Czasami odnoszę wrażenie, że my bardzo lubimy się spinać na jakieś okazje, bardzo lubimy żyć sezonowo. Na przykład w Polsce w ogóle się nie słucha muzyki jazzowej, ale w momencie, kiedy jest festiwal Jazz Jambore, cała „warszawka” wali i bilety są wykupione. Na co dzień ludzie niechętnie dają biednym, ale kiedy jest Owsiak, nagle miliony dają. Także w wypadku tej ostatniej przemiany duchowej Polaków mam wrażenie, że była powierzchowna.
– Kiedy Pan słyszał Papieża śpiewającego...
...miałem mieszane uczucia...
– Ale był lepszy od Pana.
Ode mnie to nietrudno być lepszym.
– Pana młodość upływała, że tak powiem, w oparach kadzidełek: Osjan, wcześniej Pana zespoły – Nirwana i Zen. A jednak nie został Pan buddystą. Dlaczego?
Buddyzm w latach 70. był w Polsce trendem alternatywnym i awangardowym. Pierwsze moje zespoły z czystej głupoty i koniunkturalizmu nazywały się Zen i Nirwana. Wtedy w ogóle nie wiedziałem, co to tak naprawdę znaczy.
– Ale dlaczego Pan nie został buddystą?
Bo miałem mimo wszystko niechęć do grupy, z tego powodu nie zostałem hippisem, nie zostałem punkiem, nie zostałem buddystą. Ponieważ wszystkie te ruchy chcą pokazać swoją wyższość nad innymi. Poza tym obowiązek rytuału też troszkę odstraszał.
– Ale trochę Pan medytował?
Po winku. A poważnie – prowadziłem takie zajęcia eksperymentalne w Holandii, w których były między innymi elementy medytacji nad jednym dźwiękiem.
– Poza muzyką ważny jest tak zwany image. Strój ma dla Pana znaczenie?
Muzyka rockowa na początku to była muzyka grana w klubach przez spoconych mężczyzn dla spoconych kobiet. Dopiero później zjawiał się menedżer, który tych muzyków przebierał. Kiedy zacząłem się rockiem interesować, na przełomie lat 70., 80., żywa była filozofia faceta, który wychodzi na scenę i opowiada o tym, co przed chwilą przeżył. To były czasy identyfikowania się publiczności z wykonawcą i to samo mamy w tej chwili w hip hopie. Taką filozofię wciąż uznajemy. I nadal traktuję uprawianie muzyki jako zawód, w którym wiarygodność jest rzeczą podstawową. W związku z tym, będąc człowiekiem o w miarę ustabilizowanej pozycji życiowej, nie będę wychodził na scenę w dresie. Wiem też, że 50-letni facet nie najlepiej wygląda w koszuli rozpiętej do pępka i nie będę pokazywać „futra” obwieszonego łańcuchami. Staram się więc z wiekiem wyglądać schludniej i przywiązywać do wyglądu większą wagę. To, że noszę garnitury, nie oznacza, że zmieszczaniałem. Poza tym niech pani spojrzy, jak ubierają się David Bowie czy Nick Cave.
– Kazik śpiewa, że „wszyscy artyści to prostytutki”. Gdyby Pan miał wskazać coś, o co ma Pan do siebie pretensje przez te 20 lat spędzonych na scenie?
Miałem bardzo drobne potknięcia natury komercyjnej, na przykład wystąpienie z playbacku w telewizorze, co jest dla mnie zdradą artystyczną. Z kolei w latach 70. wszystko, czego się człowiek nie dotknął, organizowało ZMS, ZSP, a ja pracowałem jako muzyk studyjny, do wynajęcia, więc grałem na takich imprezach. Ale unikałem ewidentnie naznaczonych polityką imprez, jak na przykład świąt „Trybuny Ludu” czy Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. I nie zamierzam wcale w związku z tym dorabiać sobie gęby osoby walczącej. Nie trzeba było być odważnym. Wystarczyło być przyzwoitym. To nie było trudne, bo miałem niechęć do otaczającej mnie rzeczywistości. A przede wszystkim miałem w domu lustro. I kobietę, którą kochałem i kocham nadal.
– Żona inspirowała Pana w tych wyborach?
Po prostu pilnowałem się, żeby być dla tej kobiety przystojnym, mądrym, dowcipnym, wysokim i inteligentnym. Myślę, że taki związek jest podstawą wszystkiego. Poza tym człowiek, który dokonuje jakiegoś ruchu w poprzek własnego sumienia, ma to potem wypisane na twarzy.
– Czy Pana poruszały tak zwane pieśni zaangażowane? Czy „Janek Wiśniewski padł” to był dla Pana ważny utwór?
Nie, absolutnie! Ani „Janek Wiśniewski”, ani pieśni partyzanckie, ani patriotyczne.
– „Mury” Kaczmarskiego Pana nie poruszały?
Nie. Do tej pory nie cierpię twórczości rozhisteryzowanej.
– To co było Pana hymnem na trudne czasy?
Zdziwi się pani. Ewa Demarczyk śpiewająca Baczyńskiego: „Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne, obraz dni...” I to śpiewaliśmy z dziećmi, choć małe były.
– Voo Voo ma 20 lat. Pan na scenie jest od 30. Za czym Pan tęskni z minionych czasów?
Za włosami na głowie.
– Przez te lata napatrzył się Pan na niejedno za kulisami...
Chce mi pewnie pani wmówić, że najbardziej rozpitą grupą zawodową są muzycy. Z tego, co wiem, wszyscy lubimy wypić. Ale to, jak się to robi, zależy od kultury osobistej. Widziałem muzyków w takim stanie i tak się zachowujących, że było mi za nich wstyd. Ale znając ich twórczość na trzeźwo, wiedziałem, że mogę się czegoś takiego spodziewać. Wydaje mi się, że jeśli ktoś gra rzeczy prostackie, to jest prostakiem w życiu. I to tak bywa najczęściej.
– Nie bał się Pan o synów?
Oni widzieli wszystko. Myślę sobie właśnie, że proces wychowawczy polega na tym, że się nie wychowuje, tylko że się po prostu uczciwie żyje. Kłopoty wychowawcze zaczynają się, kiedy rodzice mają problemy sami ze sobą.
– Pan nie miał problemów sam ze sobą?
Miałem. Nawet jeśli mieliśmy jakieś swoje kłopoty małżeńskie, specjalnie się z nimi nie afiszowaliśmy. Natomiast synowie od małego byli świadkami wszystkiego, co nas otacza.
– Widzieli naćpanych kolegów?
Widzieli mojego kolegę na głodzie, widzieli, co robi alkohol z człowiekiem, co robią narkotyki. Ale wiedzieli też, że ci, którzy się nawalają brzydko, są brzydcy w swojej twórczości.
– Tak fajnie zawsze mówi Pan o swojej żonie, o rodzinie...
To się tak zrobiło, że jesteśmy z żoną osobami bardzo w sobie zakochanymi i bardzo szanującymi nasze dzieci. A kochanie się to nie jest coś takiego, co można sobie zaplanować. To jest taka rzecz, która wymaga olbrzymiego ładunku emocjonalnego. A żeby te emocje rzeczywiście były autentyczne, to trzeba być dla siebie atrakcyjnym. A żeby być dla siebie atrakcyjnym, trzeba nad sobą popracować. Nad ciałem, nad nowym ubrankiem, nad repertuarem. My się wciąż rozwijamy. Teraz żona i nasza synowa otworzyły galerię na Ursynowie i odnawiają się nasze przyjaźnie z artystami. Człowiek, który nie jest twórczy, po prostu przegapia życie. Radość tworzenia jest wielka.
– Pan swoim graniem cały czas trochę uwodzi swoją żonę.
Tak, muzyka jest formą uwodzenia kobiety. To tkwi w naturze w ogóle wszelkich działań artystycznych. Twórczość to albo kontakt z kosmosem, z Bogiem, albo kontakt z kobietą. Albo jedno i drugie jednocześnie.
– A gdyby żona chciała odejść?
No to bym pewnie „odebrał sobie samobójstwo”.
– Niedługo zostanie Pan dziadkiem, bo Pana syn Fish spodziewa się dziecka. Jak się Pan z tym czuje?
Dziadkiem chciałbym być. Nigdy nim nie byłem i nie jestem, choć się na to zanosi. Więc opowiem pani, jak to jest nim być, gdy już nim zostanę. Myślę, że będzie wspaniale. Generalnie uważam że problem nie jest w tym, czy się jest dziadkiem, lecz w tym, czy się nie „zdziadzieje”...
– Starość jest problemem dla Pana?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Ale nie tyle starzenia się obawiam, co tego, żeby się nie zapuścić, żeby nie odechciało mi się myśleć. Jedyny lęk jest taki, że w którymś momencie usiądę przy kartce papieru i nic mi nie przyjdzie do głowy. No, to może być katastrofa...
– Wyobraża Pan sobie siebie na emeryturze?
Ciężko mi sobie wyobrazić sytuację, kiedy nie gram. Odnoszę wrażenie, że będę grał na własnym pogrzebie.
Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss/ Viva
Zdjęcia Tomek Sikora
Makijaż i fryzury Iza Wójcik