Weronika Rosati w "Vivie!". Wywiad Weroniki Rosati w "Vivie!". Życie Weroniki Rosati w Hollywood

Weronika Rosati fot. RS/Viva!
Gwiazda w szczerej rozmowie z Aleksandrą Kwaśniwską opowiada o swojej codzienności w Los Angeles
/ 09.05.2013 07:06
Weronika Rosati fot. RS/Viva!
Pisze się, że dzięki Tobie doczekaliśmy się w końcu swojej aktorki w Hollywood. To cieszy? 

To miłe, ale nie jestem jedyną polską aktorką, która tam sobie nieźle radzi…Trudno powiedzieć. Kiedy jestem w Los Angeles, żyję moim tamtejszym życiem. Skupiam się na castingach, pracy, czytaniu scenariuszy i nie zastanawiam się, jak to jest odbierane u nas. Nie chciałabym być nazywana hollywoodzką aktorką, bo Hollywood jest słowem, które moim zdaniem w Polsce jest odbierane na opak. Pewnie ludzie wyobrażają sobie, że moje życie tam wiąże się z blichtrem, a prawda jest taka, że kręci się wokół castingów. Nie jest tak, że przyjeżdżasz tu, przechodzisz ulicą, ktoś cię zauważa i proponuje rolę. Moje życie w Los Angeles jest wbrew pozorom monotonne, bo od rana do wieczora przygotowuję się do castingów, szukam castingów i rozmawiam z menedżerem. Ale równocześnie każdy dzień jest inny, bo zawsze przychodzi coś nieoczekiwanego. 

Na przykład?

Na przykład nieoczekiwanie odezwie się ktoś z castingu, który robiłam pół roku wcześniej, albo dostanę zaproszenie na pokaz filmu, który ma się odbyć za trzy godziny, albo dzwoni kolega i pyta, czy nie chciałabym wybrać się wieczorem na imprezę do domu Elizabeth Taylor. To, co mi zapadnie w pamięci z ostatniego pobytu w Stanach, to na pewno epizod w serialu „Agenci NCIS”, który ma tam 25 milionów widzów. Po raz pierwszy pracowałam na planie klasycznego amerykańskiego serialu telewizyjnego, co oznacza, że moja scena została nagrana w dwóch dublach w ciągu dziesięciu minut, bo nie było czasu. Dla porównania, moje dwie sceny w „Last Vegas” były kręcone przez dwa dni. To było ciekawe doświadczenie i też nieoczekiwane. Dla mnie najfajniejsze rzeczy, które tutaj robię, to chodzenie na sztuki, koncerty czy premiery, gdzie mogę wpaść na ciekawych ludzi. Ostatnio byłam na sztuce o Judy Garland, która zrobiła furorę na Broadwayu, i to był rzeczywiście majstersztyk. Jakbym miała sobie wyobrazić, co bym robiła dziś, będąc w Los Angeles, to pewnie poszłabym na spacer po wzgórzach, potem na kawę z kolegą. Jak znam życie, pojawiłby się jakiś casting, do którego trzeba by było się przygotowywać, a wieczorem spotkałabym się ze znajomymi, poszlibyśmy do kina, na kolację i tyle.  

Więcej czasu spędzasz, przygotowując się do castingów czy na planie?

Nie ma porównania. Castingi mam może dwa razy w tygodniu, plany jeszcze rzadziej, a i tak pół dnia codziennie pracuję. Jak się nie przygotowuję do castingów, to czytam scenariusze, szukając roli, o którą może warto się postarać, piszę książkę o aktorkach starego Hollywood i koordynuję swoje życie w Polsce, bo tu przecież też ciągle coś się dzieje. Mam poczucie, że już dużo zrobiłam, bo mam znajomych, utalentowanych aktorów, którzy zagrali w Hollywood spore role i od dwóch lat nie mogą dostać żadnej następnej. Niestety, nie jest tak, że skoro dostałam rolę w serialu „Luck”, to zaraz posypały się następne propozycje.



A liczyłaś na to?

Nie. Po „Pitbullu” nauczyłam się nie mieć nadziei. Miałam wtedy 19 czy 20 lat, film miał bardzo dobre recenzje i stał się na swój sposób ważny, ale to w moim życiu zawodowym niewiele zmieniło. 

To było rozczarowujące?

Nie, ponieważ nie liczyłam na to, że nagle moja kariera nieprawdopodobnie ruszy do przodu. To tylko było przykre, ponieważ wiedziałam, że moi partnerzy filmowi z „Pitbulla” grali w kolejnych produkcjach, a miałam wrażenie, że do mnie zbyt mocno przywarła rola Dżemmy. Zrozumiałam, że nie będzie łatwo nigdy. Wiedziałam już, że będę musiała bardzo ciężko pracować i nie będzie takiego momentu, żebym mogła spocząć na laurach i czekać, aż wszystko będzie do mnie samo przychodzić. I być może dlatego w ciągu tych ośmiu lat zrobiłam sporo, pracując w Stanach i we Francji, chodząc na wiele castingów. Nie miałam do tej pory sytuacji, w której bym dostawała mnóstwo ciekawych scenariuszy naraz i negocjowała wielkie stawki. Wręcz przeciwnie, zawsze walczyłam o rolę nawet w filmach niezależnych, z mniejszym budżetem. Zależało mi albo na roli, albo na pracy z wielkimi nazwiskami, jak w przypadku pracy na planie filmu Agnieszki Holland „W ciemności”. Nawet jeżeli to był drobny epizod.

Jaki by nie był, obecność Agnieszki Holland w Twojej filmografii robi ponoć wrażenie na Amerykanach.

Tak. Kiedy idę na casting w Stanach, muszę zawsze wysłać résumé, więc nazwiska w nim widniejące mają znaczenie. Samo zaproszenie nie jest tak proste, jakby się mogło wydawać. Nie ma szansy, żeby trafić tam bez agenta, bo nie można się do niego zgłosić samemu. Agenci w Hollywood częściej pozbywają się podopiecznych, aniżeli ich przyjmują. Wielu moich utalentowanych znajomych w Stanach ma trudności ze znalezieniem dobrego agenta. Ja miałam wielkie szczęście, bo kiedy jako aktorka z „Pitbulla” pojechałam pierwszy raz do Los Angeles, na festiwal polskich filmów, spotkałam menedżera, który zaproponował mi angaż w swojej agencji aktorskiej. Tak się złożyło, że skończyłam akurat studia w Nowym Jorku i pomyślałam, że to ciekawa propozycja. Wtedy też postanowiłam wyjechać do LA. Zatem zaczęliśmy razem pracować, wysyłał mnie na castingi i bardzo często dochodziłam do ostatniego etapu. Zorientowałam się, że bez „zielonej karty” będzie ciężko. Nie należałam jeszcze wtedy do SAG, czyli Screen Actors Guild (stowarzyszenie amerykańskich aktorów), ponieważ nie miałam za sobą żadnych ról. Na szczęście to się w miarę szybko zmieniło, otrzymałam „zieloną kartę” i pojawiły się pierwsze role w amerykańskich produkcjach. I na moje szczęście spotkałam mojego obecnego agenta i od razu wiedziałam, że to jest TA osoba. Mamy wspaniały kontakt, lubimy się i, co najważniejsze, on bardzo wierzy we mnie. Już po miesiącu współpracy zgłosił mnie na casting do serialu „Luck” i dostałam rolę. To było niesamowite, bo on postawił na mnie wbrew całej agencji, która uważała, że jako Polka z małym doświadczeniem w Hollywood nie mam szansy na rolę, i szybko dowiódł, że miał rację. Mieliśmy satysfakcję! Czasami wiemy, że ja nie pasuję do danej roli, ale korzystamy z szansy pokazania się. I to się sprawdza, bo po dwóch latach mamy przynajmniej siedmiu castingowców, do których mój agent dzwoni, kiedy tylko pojawia się potencjalna rola, i pyta: „Pamiętacie Weronikę?”. „Pamiętamy. Dobra, niech się nagrywa”. Dzięki temu wyrobiłam sobie dobrą reputację wśród castingowców. Ten, który obsadził mnie w „Bullet to the Head”, jest jednym z top castingowców w LA i obsadza 10 filmów naraz, w tym wszystkie Tarantino i Rodrigueza. 



Na jakie castingi nie chodzisz?

Do tasiemców. Wiele było negocjacji na ten temat, ponieważ castingowiec „Mody na sukces” bardzo chciał się ze mną spotkać. Przekonałam mojego agenta, że ze względu na polskie produkcje nie mogę sobie pozwolić na pracę dzień w dzień po kilkanaście godzin, nawet za wielkie pieniądze. I raczej unikamy filmów, w których są nieuzasadnione rozbierane sceny.

Ale tu jesteś skłonna się ugiąć.

Do pewnego stopnia. Ostatnio miałam casting do serialu „Shame”, na którym padła propozycja rozbieranej sceny. Tę rolę odrzuciłam, nie ukrywam, że również ze względu na ewentualne złe reakcje w mediach polskich. Wiem, że każda inna aktorka w Ameryce może to zrobić i nie spotkają jej z tego powodu przykrości, co najwyżej wstyd przed rodzicami. Ale ja czuję bardzo dużą odpowiedzialność i nie mogę pewnego rodzaju scen zagrać, po prostu. 

Uważasz, że to jest kwestia tego, że mamy bardziej pruderyjną mentalność?

Nie uważam, żeby polska mentalność była pruderyjna, bo kiedy inne aktorki polskie czy zagraniczne się rozbierają, a zdarza się to nierzadko, to jakoś ich zdjęcia topless nie lądują tak często na portalach i w szmatławcach, jak moje…

Czyli to jest kwestia rodzinnego backgroundu?

Tak. I to, co mnie boli, to nie to, że oni pokazują wszędzie zdjęcie z mojej półnagiej sceny w „Luck” (serialu HBO). Nie wstydzę się tego, że jestem topless – jestem przecież aktorką. Problem polega na tym, że zagrałam w czterech odcinkach na dziewięć. W całym serialu pojawiają się w sumie trzy czy cztery kobiety i ja jestem jedną z nich. Nie gram epizodu, nie wchodzę nago i wychodzę. To jest normalna postać, w relacji z innymi postaciami, mówiąca i posiadająca jakąś historię, a przedstawia się to tak, jakbym zagrała epizod, który polegał na rozebraniu się.

Cały wywiad z Weroniką Rosati znajdziecie w najnowszej "Vivie!" (nr 10/2013)

Redakcja poleca

REKLAMA