Świat Roberta Janowskiego

Gdy był gwiazdą musicalu „Metro”, wzdychały do niego miliony nastolatek. Roberta Janowskiego nie interesuje jednak rockandrollowe życie.
/ 02.04.2008 15:16
Od dziesięciu lat gości w naszych domach jako gospodarz teleturnieju „Jaka to melodia” i ma swój własny świat, w którym najważniejsza jest rodzina.

- Kiedyś powiedział pan, że na bezludną wyspę zabrałby płyty muzyka jazzowego Keitha Jarretta, skrzynkę piwa i rodzinę. Czy coś się zmieniło?
Nic a nic. Zabrałbym Jarretta, bo lubię jego muzykę, piwo – bo nie umiem się bez niego obejść (cóż jest wart człowiek bez wad!). A rodzina to jest coś dla czego żyjemy i o czym każdy z nas myśli, odkąd tylko zaczyna mieć świadomość o co naprawdę w życiu chodzi.

- Powiedział pan też, że uwielbia być ojcem. Co to znaczy?
Rodzicom nie muszę tego tłumaczyć, powiem tylko tym, którzy jeszcze nie mają dzieci, że gdy wracam do domu zbyt późno, żeby przeczytać dzieciom bajkę, posiedzieć z nimi i poprzytulać, to biorę latarkę, ostrożnie oświetlam pokój i patrzę, jak śpią... Nie wyobrażam sobie mojego życia bez dzieci. Szkoda tylko, że mam ich tak mało, ale rozumiem też moją żonę, więc trójka musi mi wystarczyć.

- Córki są jeszcze w wieku, kiedy tatusia kocha się bezkrytycznie, ale syn to już chyba buntujący się nastolatek?
Anielka i Tola mają dziesięć i osiem lat i nie zgadzam się ze sformułowaniem, że one są jeszcze w takim wieku, one zawsze będą w takim wieku! Mówię to jak każdy ojciec, który kocha swoje córki. A Makary niedawno skończył osiemnaście lat i właściwie nie było klasycznego okresu buntu. Myślę, że jeśli ma się dla dzieci czas – najcenniejsze co możemy im podarować i poświęcić – to wtedy naprawdę to procentuje.

- Udaje się więc panu dogadywać z synem?
Pewnie! Mój synek, choć nie mieszka z nami (jest dzieckiem z pierwszego małżeństwa artysty – przyp. red.), ma klucz do naszego domu, przychodzi i zostaje kiedy i na jak długo chce. Słuchamy razem muzyki, mamy też, niestety, wspólną pasję komputerową. Mówię – niestety – bo często gramy do rana w różne gierki. No i są jeszcze narty. Z niecierpliwością czekamy na ferie, żeby pojechać na nie wreszcie razem. Makary jest już instruktorem narciarskim, więc cała rodzina trafi oczywiście pod jego dowództwo.

- A dla córek jest pan tatusiem rozpieszczającym czy wymagającym?
Gdy wracam po kilku dniach nieobecności, a one już w przedpokoju rzucają się na mnie i przytulają, to... cudowna chwila. Dzisiaj, gdy wrócę z pracy, też tak będzie. I już się na to cieszę. Czasami strasznie je rozpuszczam, ale mamy wyznaczone pewne granice i nie muszę nic mówić, wystarczy pomilczeć chwilę czy spojrzeć, żeby wiedziały, że koniec zabawy. Dzieciaki świetnie to wyczuwają, dzięki temu unikamy konfliktów, częściej jednak je rozpieszczam.


- Jest pan już zazdrosny o swoje dziewczyny?
I to jak! Syn, proszę bardzo, może mieć sto narzeczonych, ale moje córki nie! Jeszcze nie dorosłem do tego (śmiech). Muszę dojrzeć, bo chcę być mądrym ojcem, ale na razie słabo mi idzie.

- A co najbardziej lubicie robić razem?
Ostatnio najczęściej bawimy się w szkołę. Ja i żona jesteśmy uczniami, a Anielka i Tola prowadzą lekcje, a potem nas odpytują, bo mamy dziennik i dostajemy stopnie. One to uwielbiają, my tak sobie, ale... trudno, czego nie robi się dla dzieci?!

- Pana mama powiedziała, żeby wybrał pan męski zawód. Został pan więc weterynarzem, a potem porzucił tę profesję. A co pan będzie radził dzieciom?
Ja w końcu wybrałem coś, co najbardziej chciałem robić w życiu. Dzieciom jednak będę się też starał podpowiadać w tej kwestii, bo nie do końca można zostawiać je same z tak ważnymi decyzjami i nie ma to nic wspólnego z narzucaniem woli. Czasy się zmieniły, jest więcej pokus, mniej tajemnic i intymności – dzieci powinny wiedzieć, czy wybierając zawód, będzie można sobie dać radę w życiu, utrzymać się. Ale jeśli Anielka, która ma naprawdę wyjątkowe zdolności plastyczne, będzie chciała iść na Akademię Sztuk Pięknych, to będę ją w tym wspierał. Tola na pewno wybierze drogę artystyczną, bo ma to coś... A Makary w tym roku zdaje na reżyserię. Wiem, że bardzo tego chce i ja w takim razie również tego bardzo chcę.

- Jaki jest pana dom?
Świetnie zorganizowany. Dzięki mojej żonie Kasi, która zdecydowała (i jestem jej za to bardzo wdzięczny), że przez pierwsze lata nie będzie pracowała zawodowo i zajmie się dziewczynkami. Dziś widać efekty w tym, jak się zachowują i uczą, co je interesuje, o czym rozmawiają.

- Pana żona przyznała się, że jak ją pan uwodził, to pisał miłosne listy i robił jej romantyczne niespodzianki. Wciąż tak jest?
Nie jesteśmy parą, która się przyzwy czaiła do siebie i trwa, bo dom i dzieci, wciąż jest jeszcze między nami dużo tej pierwszej miłości... Czasami sam się dzi wię, że nas tak długo trzyma (śmiech)! Listów miłosnych nie piszę, ale zdarza mi się, że napiszę dla niej piosenkę albo wiersz. I jest tego całkiem sporo.

- Jednak dosyć długo, bo siedem lat dojrzewaliście do małżeństwa.
Najpierw po prostu nie było na to czasu, potem urodziły się dziewczynki, a Kasia, jak każda kobieta, chciała być najpiękniejszą panną młodą i iść do ślubu w najlepszym, najkorzystniejszym dla siebie momencie. Po siedmiu latach taki czas nadszedł i mieliśmy też najcudowniejsze na świecie druhny – nasze własne córki!

- Jakiś czas temu zaczął pan studia pedagogiczne. Skończył je pan?
Tak, dwa lata temu. Wymarzyłem sobie, że jak dzieci się usamodzielnią, wyprowadzimy się na wieś. Chciałbym wtedy uczyć sztuki w wiejskiej szkole. Nie zamierzam się nudzić, chciałbym być potrzebny. Nie tylko własnym dzieciom.

Rozmawiała Teresa Zuń

Redakcja poleca

REKLAMA