Julia Pietrucha: Czy to ma być spowiedź? Zawsze miałam opory przed opowiadaniem o swoim prywatnym życiu czy uczuciach. Takie rzeczy wolałabym zachować wyłącznie dla siebie. Dyskrecja czasem popłaca (śmiech).
– Typ introwertyczki?
Julia Pietrucha: Raczej osoby nieco zamkniętej w sobie. Trochę nieufnej – media tyle razy przekręcały moje wypowiedzi lub interpretowały je na opak, że nie warto już prostować.
– Ale prasa coraz częściej komplementuje Julię Pietruchę: nie dość że piękna i utalentowana, to jeszcze skromna! Czujesz się dzieckiem szczęścia?
Julia Pietrucha: Co to znaczy?
– Że idzie Ci jak po maśle. Mając 11 lat, dostałaś główną rolę Gerdy w musicalu „Królowa Śniegu” w teatrze Syrena, potem zostałaś Miss Polski Nastolatek i Miss Warszawy. Sporo sukcesów już na samym starcie…
Julia Pietrucha: Sporo. Ale jak po 50 przedstawieniach usłyszałam, że muszę rozstać się ze sceną, bo… za bardzo urosłam, trochę to przeżyłam. Teatr jednak okazał się świetną trampoliną do dalszej kariery. Kiedy pani choreograf z Syreny stwierdziła, że powinnam wystartować w konkursie Miss Nastolatek, pomyślałam: OK, trzeba spróbować. A potem machina ruszyła. Agentka z USA, obecna na konkursie, zaprosiła mnie do siebie i pojechałyśmy tam z mamą. Przez jakiś czas pracowałam jako fotomodelka, pozowałam do zdjęć dla „Vogue’a”. Uważam, że warto próbować nowych rzeczy. Nawet na swoich błędach człowiek się dużo uczy.
– Współpraca z Pauline’s, jedną z najbardziej prestiżowych agencji modelek w Nowym Jorku, która wylansowała wiele gwiazd, w tym Emmanuelle Seigner, to był błąd?
Julia Pietrucha: Nie. Ale szybko zorientowałam się, że modeling nie stanie się moją pasją. Może mimo wszystko byłam zbyt nieśmiała? Chyba nie odnajdywałam się w świetle jupiterów, na niekończących się bankietach. Męczyła mnie utrata prywatności. Zresztą nadal tak jest. Dostałam nawet propozycję zostania w Los Angeles na stałe. Nie potrafiłabym jednak zapuścić tam korzeni, umarłabym z tęsknoty za domem. Chociaż jako modelka zaczęłam dużo podróżować po Stanach, Afryce południowej i Europie. Nauczyłam się świetnie angielskiego, co później się bardzo przydało. Świat się przede mną otworzył.
– Miałaś zaproszenia na castingi od największych projektantów mody: Calvina Kleina, Bruce’a Webera, Ralpha Laurena. Jeden z najlepszych fotografików mody Patrick Demarchelier wróżył Ci karierę. A Ty w tym momencie powiedziałaś: „Dzięki, ale wolę Polskę!”.
Julia Pietrucha: Tak, ale miałam wtedy 14 lat. Pomyślałam, że lepiej i bezpieczniej będzie wrócić do szkoły. Bardzo się cieszę, że tak się stało, bo w LO imienia Stefana Batorego, do którego trafiłam, przeżyłam najpiękniejsze lata mojego życia. Zawsze byłam molem książkowym, ciągnęło mnie do literatury, a w Batorym rozwinęłam skrzydła. Miałam fantastycznych nauczycieli, którzy otworzyli mi oczy na polską historię i tradycję. Jestem dumna, że chodziłam do tej samej szkoły, w której kiedyś uczyli się Janek Bytnar, czyli „Rudy”, i Tadeusz Zawadzki – „Zośka”. Uczęszczałam do klasy z międzynarodową maturą – to było dla mnie ważniejsze niż pokazy mody.
– A nie żal Ci teraz, jak widzisz Joannę Krupę brylującą na wybiegu jako top modelka, że to nie Ty?
Julia Pietrucha: Nigdy nie żałuję swoich decyzji. To do mnie nie pasuje. Trzeba się cieszyć tym, co jest teraz, a ja mam cudowną sytuację. Jak sama powiedziałaś, jestem dzieckiem szczęścia (śmiech).
– Wzrastałaś w rodzinie, gdzie były same kobiety. Dom był dla Ciebie ważnym miejscem?
Julia Pietrucha: Był zawsze ochronnym parasolem, pod którym czułam się bezpiecznie. Mam wrażenie, że dużo dobrych rzeczy z niego wyniosłam, choćby to, jaka jestem, jak pojmuję świat czy jak traktuję ludzi. To bierze się też z poszanowania pewnych wartości czy zasad, takich jak moralność. Ale nie chcę, by zabrzmiało to górnolotnie.
– Trzymałaś z siostrami sztamę czy raczej rywalizowałaś?
Julia Pietrucha: Mam z nimi tak głębokie więzi, że nie ma mowy o żadnej rywalizacji. Zawsze murem stawałyśmy w swojej obronie. Starsza o trzy lata Natalia, z którą świetnie się rozumiemy, została niedawno moim menedżerem. Przejawia literackie uzdolnienia, kiedyś pisała wiersze, dziś scenariusze. Młodsza, Gabriela, jest bardzo przebojowa, gra w serialach, w tym roku zdaje maturę. Myślę, że połączyła nas przyjaźń odporna na ataki z zewnątrz.
– Ale mamie, która sama Was wychowywała, pewnie nie było lekko?
Julia Pietrucha: Miałam tak fajny dom, że nigdy nie czułam braku czegokolwiek. Myślę, że jest to jedna z piękniejszych rzeczy, która udała się mojej mamie. Zawsze z siostrami miałyśmy piękne wakacje. Przez 12 lat jeździliśmy nad morze do Mrzeżyna, do wojskowego domu wypoczynkowego. Jeszcze mam przed oczami obraz pustej plaży i my na niej – we trzy. Nasze szalone wypady na wieczorne kąpiele w morzu, ogniska.
– Nie brakowało Ci ojca?
Julia Pietrucha: Nigdy nie czułam, że wychowywałam się w niepełnej rodzinie. Ale bardzo szybko z siostrami dojrzałyśmy, dość wcześnie musiałyśmy wykazać się samodzielnością. Mając kilkanaście lat, byłam na tyle odpowiedzialna, żeby podejmować życiowe decyzje. Myślę jednak, że nasze dzieciństwo specjalnie nie różniło się od tego, jakie miały inne dzieci. Może tylko ze względu na zamiłowanie do kultury, bo zawsze u nas grała muzyka, często chodziłyśmy do kina, teatru czy opery. Mama, tancerka baletu, zaszczepiła w nas miłość do sztuki. Zresztą cała jej rodzina jest muzycznie uzdolniona, wszyscy grają na jakichś instrumentach.
– Ty też skrzyknęłaś kilku kolegów i założyłaś zespół muzyczny. Świetnie wypadłaś w programie „Jaka to melodia?”. Będziesz dalej śpiewać?
Julia Pietrucha: Jeśli kiedykolwiek, to tylko swoje utwory (śmiech).
– Powiedziałaś, że nie lubisz współczesnych czasów, bo sentymentalnie jesteś zawieszona w przeszłości…
Julia Pietrucha: Chyba każdy trochę za nią tęskni. Dla mnie najpiękniejszym okresem, ze względu na styl i muzykę, są lata 60., rock and roll, który inspirował ludzi, czy późniejsza epoka hipisowska. To było szalone, nienasycone. Jak chciało się mieć sukienkę czy rajstopy – wiem to z opowieści babci – trzeba było je zdobyć lub samemu uszyć. To stymulowało wyobraźnię. Dziś popularne stało się kupowanie w second-handach, bo ludzie chcą się czymś wyróżnić. Mam wrażenie, że cała subkultura hipstersów, preferujących oryginalną modę, bierze się z przesytu i świadomości, że wszystko już kiedyś było. Z potrzeby wyodrębnienia się.
– Ty też chciałabyś się wyodrębnić?
Julia Pietrucha: Jestem odrębna, bo myślę po swojemu. Staram się robić rzeczy, w które sama wierzę.
– Buntujesz się czasem?
Julia Pietrucha: Tak, ale nie krzyczę, nie chodzę na manify, bo to nie świadczyłoby o moim buncie. Staram się zmieniać pewne rzeczy oddolnie, na przykład poprzez rozmowę. Moim zdaniem to lepszy sposób od wychodzenia na ulice.
– Widzę współczesną dziewczynę, ale trochę niedzisiejszą. Niepoprawną idealistkę. Masz w sobie coś z serialowej „Blondynki”, którą świetnie zagrałaś. Jesteście do siebie podobne?
Julia Pietrucha: Tylko w niektórych sprawach. Nie potrafię być taką altruistką jak ona. Jestem mocniej skupiona na sobie, zdecydowanie bardziej egocentryczna niż pani weterynarz rzucona do pracy w terenie. Mam też mniej cierpliwości. Mówi się, że dzieci i zwierząt nie da się wyreżyserować i najtrudniej się z nimi pracuje. A ja z nimi pracowałam na planie – pewne scenariusze były niewykonalne. Nie dało się zmusić konia, aby rżał na komendę, ani myszki, by połknęła tylko jeden kawałeczek serka – rzucała się od razu na wszystkie.
– Zastanawiam się, jak przeskok od „Blondynki” do „Galerii” wpłynie na postrzeganie Julii Pietruchy. Tam anioł, tu zła dziewczyna, rozkapryszona córeczka bogatego tatusia.
Julia Pietrucha: Rzeczywiście, do tej pory w serialach grałam pozytywne postaci. Teraz moja bohaterka to straszna intrygantka. Chociaż czekałam na taką propozycję, żeby było coś na kontrze.
– Rozwijasz się. Chociaż kiedy trzy lata temu zdecydowałaś się zdawać do szkoły aktorskiej, komisja nie poznała się na Twoim talencie. Żal, wściekłość? Płakałaś?
Julia Pietrucha: Ja miałabym płakać? Nie, błagam. Do końca chyba nie wierzyłam w szkołę. Inaczej zdawałabym do skutku, aż zostałabym przyjęta. Wchodzimy w taki świat, że już mało kto pyta o szkołę. To widać nawet w teatrze, gdzie można teraz grać bez dyplomu aktora. Ale na pewno warto się dokształcać, staram się dużo pracować sama ze sobą, co zawsze było moją mocną stroną.
– Mówiono Ci, że przypominasz młodą Beatę Tyszkiewicz?
Julia Pietrucha: Tak, na planie u Andrzeja Wajdy, w filmie „Tatarak”. Ale nie padło to z ust samego mistrza. Oglądając potem jej zdjęcia z młodości, miałam wrażenie, że widzę samą siebie.
– Uroda w tym fachu jest atutem?
Julia Pietrucha: Może przejechać po nas tir i będzie po urodzie! Najważniejsze jest to, co ma się w środku.
– A tam jest ocean łagodności czy drzemiący wulkan?
Julia Pietrucha: I jedno, i drugie. Z natury jestem dość łagodną osobą, ale pracując jako aktorka, nauczyłam się wykorzystywać swoją energię, tupnąć nogą, postawić na swoim. Łagodni i ugodowi mają w tym fachu trochę przekichane.
– W sztuce „Central Park West” Woody’ego Allena, w Teatrze 6. piętro, zbierasz świetne recenzje. Dużo pracujesz. Zostaje jeszcze czas na przyjaźń, miłość?
Julia Pietrucha: Na wszystko jest czas, przecież praca to tylko wyrywek naszego życia. Staram się nie zaniedbywać rodziny, znajomych, swoich pasji.
– I narzeczonego. Gdzie go wypatrzyłaś?
Julia Pietrucha: W Budapeszcie. Poznaliśmy się na zdjęciach do „Styrii” – amerykańskiego horroru wampirycznego. On był scenografem, ja kreowałam główną postać. Po tym filmie zrobiliśmy sobie trzymiesięczne wakacje, podróżując po Azji. Taki test na początek: przebywanie na okrągło ze sobą, spanie w hostelach, jazda lokalnymi autobusami – cud, że się wyrabiały na zakrętach, za to jakie mieliśmy widoki! Przejechaliśmy w ten sposób Tajlandię, Malezję i Indonezję. Naprawdę za małe pieniądze. On był już zaprawiony w trudnych podróżach, a mnie się one bardzo spodobały. I okazało się, że jesteśmy skazani na siebie.
– Jak ma na imię?
Julia Pietrucha: Ian, ma szkockie korzenie. W ogóle nazywa się Ian Thomas Scott Dow. Jak złożyć pierwsze litery imion, wyjdzie: „It’s Dow”, czyli „to jest Dow”. Takich ma żartobliwych rodziców.
– Jak się dogadujecie?
Julia Pietrucha: Po angielsku. Chociaż Ian jest z Newport Beach w Kalifornii, to żartujemy sobie z południowoamerykańskim akcentem z Luizjany.
– I wtedy on proponuje rano jajka na bekonie?
Julia Pietrucha: Nie, ale to jedyna rzecz, za którą bardzo tęskni – ziemniaki, bekon i jaja sadzone. Takie śniadanie amerykańskiego kowboja. Umarłabym po tym, więc jadamy po europejsku. Ale nie mam nic przeciwko temu, żeby sobie podsmażył ziemniaki.
– Przystojny, wysportowany, w dodatku twardziel. Miałaś jeszcze specjalne wymagania?
Julia Pietrucha: Z tym twardzielem to bym się zastanowiła. Przede wszystkim chciałam, żeby miał poczucie humoru, był otwarty na życie.
– Powiedziałaś: „On gotuje i zajmuje się domem, a ja pracuję i zarabiam”. To dobry układ dla młodego związku?
Julia Pietrucha: Oboje wiemy, że teraz jest mój czas i powinnam wykorzystać go na swój rozwój. Ian świetnie to rozumie. Na jakiś czas zawiesił swoją karierę, co nie zmienia faktu, że kiedyś to może się odwrócić. Okazał się świetnym kucharzem. Lubi eksperymentować, wprowadzać do kuchni potrawy z różnych części świata – wykorzystuje tu fakt, że w ciągu półtora roku jako globtroter zwiedził 50 krajów. Ale do porządków najczęściej zabieramy się razem. Nie mogę siedzieć i tylko patrzeć, jak facet zmaga się z miotłą!
– A jak chce Cię udobruchać, to kupuje bukiet kwiatów, obsypuje płatkami róż, zwyczajem polskich dżentelmenów?
Julia Pietrucha: Miałam w Polsce kilku chłopaków i jakoś nigdy mi się to nie zdarzyło. Pewnie nie byli dżentelmenami (śmiech). Ja nawet nie mam takich oczekiwań. Dla mnie liczą się nie słowa czy gesty, ale czyny. Nie potrzebuję dostawać róż na Dzień Kobiet.
– Mówisz jak facet!
Julia Pietrucha: Każda kobieta ma w sobie trochę faceta. Jeśli spojrzeć w tradycyjny sposób na kobiety, odbiegam od stereotypu. Przynajmniej w myśleniu o różnych sprawach. Może dzięki temu z Ianem tak świetnie do siebie pasujemy.
– Jesteś atrakcyjną kobietą. Nie jest o Ciebie zazdrosny?
Julia Pietrucha: Nie, wręcz przeciwnie. Znamy się już dość dobrze. Myślę, że możemy sobie ufać.
– A jak idziesz ulicą i słyszysz komentarze: „Ale laska”, oburzasz się?
Julia Pietrucha: Nie. Zwykle pada to z ust ziomków lub pijaczków. Najczęściej słyszę, jak ludzie mówią ściszonym głosem: „To ta, to ta, Pietrucha!”. Można się tylko uśmiechnąć.
– Paparazzi siedzą pod Twoim domem?
Julia Pietrucha: Jeszcze nie. Jakoś za nimi nie tęsknię. Kiedy to robią zza krzaków, to nawet mnie bawi. Ale jak wyskakują zza węgła i pstrykają prosto w twarz, to już mało fajne – wkraczają w moją intymność.
– Czytałaś w Internecie, że Pietrucha, choć taka znana i sławna, nie szasta pieniędzmi? Kupiła sobie stringi za jedyne 30 złotych?
Julia Pietrucha: A to mało czy dużo? Mogliby mi zrobić zdjęcie, jak kupuję sobie trampki w Auchan. Były super! Nie zamierzam zmieniać swojego sposobu bycia, żeby dopasować się do cudzych wyobrażeń o mnie.
– A może czas najwyższy wziąć piękne torebki od Chanel i wyjść na salony?
Julia Pietrucha: U Chanel jeszcze sobie niczego nie upatrzyłam, więc z czym się pokazać? (śmiech). Mama mojego chłopaka powiedziała kiedyś fajne zdanie, którym staram się kierować w swoim życiu. Ian zastanawiał się, jakie buty wypada założyć na pewną uroczystość. A ona na to: „Nawet jak pójdziesz boso, a będziesz się szeroko uśmiechał, wszyscy zobaczą ten uśmiech, a nie twoje buty”. To chyba dobra rada. Bardziej być sobą i uśmiechać się, niż przykładać nadmierną wagę do tego, jak wyglądamy.
– Gdybyś znów miała wybierać, postawiłabyś na aktorstwo?
Julia Pietrucha: Nie wiem, czy byłoby to aktorstwo, czy muzyka, która cały czas gra mi w duszy, czy poezja, czy jeszcze coś innego. Wciąż jestem otwarta na różne pomysły.
– I to mówi najbardziej rozchwytywana gwiazda wśród młodych aktorów!
Julia Pietrucha: Co znaczy gwiazda? Czy to, że zabłysła na firmamencie? Nie czuję się nią, wolę o sobie myśleć jako o aktorce. To, że przed premierą sztuki Woody’ego Allena pojawiłam się na plakatach w Warszawie, co mile połechtało moje ego, nie przełożyło się na moje relacje z ludźmi. Dla rodziny i znajomych wciąż jestem tą samą Julką co kiedyś.
– Ale idziesz do przodu jak burza. Gdyby była okazja, komu szczególnie chciałabyś podziękować?
Julia Pietrucha: Pamiętam jurorkę, której głos zdecydował w wyborach Miss Warszawy o mojej wygranej – to mi otworzyło wiele drzwi i miało wpływ na dalszą karierę. Jest wiele osób, które zasługują na podziękowania, zaczynając od mojej mamy. Jak dostanę Oscara, to będę je wymieniać (śmiech).
Rozmawiała Elżbieta Pawełek
Zdjęcia Aldona Karczmarczyk/Van Dorsen Talents
Stylizacja Maciej Spadło/Van Dorsen Talents
Fryzury Piotr Wasiński/Van Dorsen Talents
Makijaż Iza Wójcik/Van Dorsen Talents dla Avon
Produkcja sesji Piotr Wojtasik
Specjalne podziękowania za pomoc w realizacji sesji i gościnność dla hotelu Savoy, Sharm El Sheikh PO Box 169, SOHO Square Sharm El Sheikh, South Sinai, tel.: (+ 2069) 3 602 500, www.savoy-sharm.com.