Były i są kultowe, bo było w nich coś, czego nie ma w dzisiejszych serialach, a które pretendują do miana kalki starych, sprawdzonych formatów. Widzowie jednak wiedzą swoje i pamięcią sięgają wciąż do serii, które podporządkowały ich rozkład dnia co do godziny, a na pewno do momentu emisji odcinka – to był czas święty i nikt nie mógł nam przeszkodzić w celebracji momentu emisji odcinka. Może czas sobie przypomnieć te emocje w natłoku tasiemców spod znaku „Klanu”, które powodują u nas tylko wrażenie bezdennej nudy.
„Z Archiwum X”
bi.gazeta.pl
„Ostry dyżur”
republika.pl
Pierwszy serial z serii „pokażmy, jak się leczy ludzi”, czyli Izba Przyjęć w godzinach szczytu, gdy krew leje się z każdego, komuś odpada noga, ktoś mdleje, a inny ma zawał serca, a lekarze troją się i wręcz "pięciorzą", żeby zaradzić każdej tragedii. Kilkanaście tygodni temu padł ostatni klaps na planie serialu i oficjalnie zakończono kręcenie „ER”, którego obsada co rusz się zmieniała (jednym z najsławniejszych odejść było zniknięcie George’a Clooneya, którego serial wykreował na gwiazdę), ale emocje związane z ratowaniem życia wciąż były na tym samym, napiętym poziomie, okraszone dodatkowo kulisami prywatnego życia lekarzy. Przetarł ścieżki „Chirurgom” i „Doktorowi House’owi”, a nawet „Na dobre i na złe” – z różnym skutkiem.
„South Park”
images.fanpop.com
Najbardziej wulgarny, ironiczny i prześmiewczy serial, który obnażył ciemną, a raczej ciemnotową stronę nie tylko Amerykanów, ale i ogólnie wszystkich narodów. Bez pruderii, prosto w oczy – pokazać Amerykanom, jak wielkimi potrafią być hipokrytami, jeśli chodzi o poprawność polityczną, rasizm, tolerancję, seksualne dewiacje czy antysemityzm. Dosadny język, którego punktem odniesienia zawsze były przekleństwa, włożony w usta uczniów podstawówki szokował i bulwersował, ale jednocześnie sprawiał, że ludzie z nosem w telewizorze i trzymając się ze śmiechu za brzuchy, zdając lub nie zdając sobie sprawy, że w tym momencie oglądają wszystkie swoje wady w krzywym zwierciadle southparkowego świata. No i umierający w każdym odcinku Kenny – najbardziej „odstresowujący” i bezsensowny element fabuły. I najbardziej zresztą lubiany.
„Alf”
Serial o futrzastym, posiadającym osiem żołądków stworze z Kosmosu (a dokładnie z planety Melmac) i wielbicielu kotów – w formie spożywczej. Po wybuchu jego rodzimej planety krążył przez jakiś czas w przestrzeni kosmicznej, aż w końcu rozbił się pewnego dnia swoim statkiem kosmicznym na dachu pewnej zwyczajnej amerykańskiej rodziny Tannerów i stał się szybko jej kolejnym członkiem, co rusz uganiającym się za kotem – nomen omen – Szczęściarzem i starającym się nie wpaść w oko sąsiadom Tannerów, Ochmonków, co mogłoby się stać powodem nalotu policji i różnego rodzaju chętnych zbadać przybysza naukowców. Alf stał się – podobnie jak w serialu – ulubieńcem głównie dzieci, ale i dorośli polubili dziwnego, trochę zarozumiałego, wiecznie głodnego (w końcu osiem żołądków zobowiązuje) i lekko szurniętego, bo kompletnie nieprzystosowanego do życia na Ziemi kosmity, którego wszelkie próby właśnie zakliamtyzowania się na nowej planecie powodowały serię komicznych sytuacji.
„Rodzina Bundy”
Na pierwszy rzut oka – chamski i głupi serial o pewnym znerwicowanym, niezrealizowanym życiowo ojcu rodziny idiotów: żony, która co rusz opróżnia portfel Ala, sama nie mając zamiaru iść do pracy, syna Buda, najbardziej zdolnego i inteligentnego członka rodziny, który prawdopodobnie skończy jak ojciec – niespełniony zawodowo i uczuciowo, oraz Kelly – typowa blondynka. Zdaje się, że nikt w tej rodzinie nie darzy się szczerym uczuciem miłości, ale wyłącznie potrzebą wykorzystania drugiej osoby, szczególnie pod względem finansowym. Obłuda, zakłamanie, głupota, prymitywizm – teoretycznie miał to być prześmiewczy obraz modelu przeciętnej rodziny amerykańskiej, a wyszło trochę tak, że był on bardziej prawdziwy niż prześmiewczy i Amerykanie znowu oglądali się w krzywym zwierciadle, śmiejąc się do rozpuku.
My też mamy własnych Bundych – rodzinę Kiepskich – i także cieszą się nad Wisłą porównywalną popularnością co amerykańscy nieudacznicy.
„Simpsonowie”
screenrant.com
Małe miasteczko Springfield, niczym nie wyróżniający się dom, jeszcze bardziej zwyczajna rodzina, która w nim mieszka. Serial miał „zapchać” ramówkę telewizji FOX, ale ze zwykłego zapychacza stał się niezwykłą kreskówką, która przez 12 lat towarzyszyła Amerykanom na ekranach telewizorów. Absurdalne sytuacje i humor, wyśmiewanie przywar, parodie ludzi show-biznesu, prezydentów – słowem: coś podobnego do South Parku, ale delikatniejsze w formie, choć równie dosadne. Szalona rodzinka składająca się z ojca rodziny – Homera Simpsona, gościa mającego niezupełnie równo pod sufitem, jego żony Marge, kobiety, która pracowała dosłownie wszędzie, oraz dzieci: syna Bartha (trochę przygłupi i chamski synek rodziców), córki Lisy (inteligentna i uzdolniona artystycznie, nietolerująca głupoty – szczególnie swego brata) i małej Maggie (wiernej wyznawczyni swego smoczka, którego nie wypuszcza z ust), uczestniczy często w dość dziwnych sytuacjach i przygodach, dostarczając przy okazji wielu powiedzonek, którymi Amerykanie cały czas się posługują.
„Przyjaciele”
www.loraj.com
Serial opowiadający o perypetiach szóstki sympatycznych przyjaciół z Nowego Jorku. Każdy odcinek wręcz opływał w serie gagów, którym nie było końca. Fabuła była prosta: romanse, trudne decyzje zawodowe, problemy zdrowotne. A wszystko to miało tylko zacieśnić więzi pomiędzy grupą niezależnych i ambitnych trzydziestolatków, starających się za wszelką cenę poradzić sobie w życiu. Żadnych odniesień do aktualnych wydarzeń ze świata czy kraju, jedynie historia przyjaźni rozgrywająca się w dwóch mieszkaniach i w knajpie Central Perk. W serialu gościnnie wystąpili m.in.: Brad Pitt, Danny DeVito, Hugh Laurie, Robin Williams, Helen Hunt czy George Clooney, zaś serial wykreował na gwiazdy wszystkich odtwórców głównych ról – Jennifer Aniston, Courtney Cox, Lisę Kudrow, Matta LeBlanca, Davida Schwimmera i Mathew Perry’ego. Wciągające dialogi, zabawne sytuacje, jeszcze ciekawsze rozwiązania problemów – przykład prawdziwych przyjaciół, pomiędzy którymi zrodziło się w końcu coś więcej, co zresztą dało przyczynek do kolejnych historii krzyżujących się w nietypowy sposób.
„Cudowne lata”
i.wp.pl
Kto nie pamięta tej charakterystycznej czołówki z piosenką Joe Cockera „With A Little Help From My Friends”? Rozbrzmiewała swego czasu niemal w każdym polskim domu podczas sobotnich popołudniów, gromadząc przed telewizorami całe pokolenia rodzin. Urokliwa i pełna ciepła historia młodości Kevina Arnolda, który wspomina swoje szkolne i rodzinne czasy niewinności, rozczulała sentymentalnie głównie każdego rodzica, ale i dzieci, które oglądały przygody ich równolatków, poznając jednocześnie współczesną historię Ameryki. Serial odnosił się do aktualnych wydarzeń w USA, ale skupiał się głównie na losach Kevina, jego życia uczuciowego, stosunków rodzinnych i przyjaciół, pierwszych poważnych decyzji i przypadkowych zdarzeń, czasami dość nieszczęśliwie się kończących. Kevin jednak wyciągał ze wszystkich dobre wnioski, co zresztą jego „starsza wersja” jako komentatora przygód humorystycznie puentuje. „Bawiąc – uczyć”, można by podsumować serial. Oglądając „Cudowne lata” nie można się było zestresować w najmniejszym stopniu – serial zapewniał pełen relaks psychiczny.
Może i dobrze, że się skończyły – pozostał zdrowy niedosyt i sentyment, bo gdyby ciągnęły się jeszcze przez kilka lat, nie zyskałyby miana legendarnych, bo wpadłyby w manierę powtarzania wątków lub zwyczajnie by się opatrzyły publiczności.
Magdalena Mania