Wreszcie zrealizował swój życiowy plan – występuje obecnie tylko w ambitnych serialach i filmach kinowych. W połowie października ruszyły zdjęcia do filmu Mariusza Kuczeriszki z gatunku bardzo rzadko realizowanego w Polsce – horroru, w którym Wieczorkowski zagra jedną z głównych ról. Gdy zrezygnował z pracy w popularnej telenoweli, na długo zniknął z ekranów, bo nie dostawał ciekawych propozycji. Zaryzykował, ale się opłaciło.
Kawaler, 35 lat, bez żadnych zobowiązań. Nic dziwnego, że mówią o tobie Piotruś Pan. Może już jednak czas wydorośleć?
– Nic na to nie poradzę, że ciągle drzemie we mnie 14-latek. Nie wiem, czy to się kiedykolwiek zmieni. Młodo wyglądam, lubię się bawić, wykorzystuję swój czas. To, że nie mam jeszcze dzieci, żony, automatycznie ustawia mnie w kategorii Piotrusia Pana, wiecznie niedojrzałego faceta. Choć przyznaję, że specjalnie mi to nie przeszkadza.
Widzisz siebie w obrazku rodzinnym: ty, żona, dzieci?
– Oczywiście! Mama, tata, dzieci, ukochany pies i sąsiad. Rodzinne wakacje, wspólne kolacje. Mieć kogoś, być z kimś, wić wspólne gniazdko, o to chodzi w życiu. Nie każdemu jest to jednak pisane w tym samym momencie życia. A przecież są też ludzie, którzy do końca życia będą sami. Sam nie wiem, czy przypadkiem do nich nie należę. I to dopiero jest przykre. Żyje się przecież dla kogoś.
Boisz się samotności?
– Myślę, że jest przerażająco smutna. Choć czasami potrzebuję pobyć sam, generalnie jestem towarzyski. I niczego nie chcę udawać. Jeżeli nie mam kobiety, to na imprezę idę sam. Nie będę zabierał jakiejś koleżanki tylko po to, żeby mieli komu robić zdjęcia. Dwa lata temu na imprezach pstrykali mi z Moniką Brodką mnóstwo fotek. A myśmy wcale o to nie prosili. I potem wszystkie brukowce były na okładkach oblepione naszymi zdjęciami. Zaraz pojawiły się komentarze, że wzajemnie się promujemy. Ludzie myśleli, że to tylko taki układ medialny, na pokaz. A to bzdura! Byliśmy normalną parą.
Wasze rozstanie było sporym wydarzeniem. Winą za rozpad związku obarczano ciebie, bo podobno jesteś niestałym w uczuciach egoistą?
– Chciałbym codziennie odkrywać coś nowego w kobiecie. Żyję w myśl zasady: nic na siłę. Nie wiem, może jednak mam naturę babiarza? Albo jeszcze szukam pomysłu na siebie? Niektórzy poznają dziewczynę i już jest związek na całe życie. Mnie się to, niestety, nie zdarzyło.
A nie zagrałbyś amanta w komedii romantycznej? Masz warunki. Zastąpiłbyś w tej roli dyżurnego Maćka Zakościelnego?
– Nawet miałem taką propozycję i byłem na próbnych zdjęciach z Anią Przybylską. Ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Teraz mógłbym spróbować, gdyby to nie było zbyt cukierkowe. Natomiast Maciek chyba musi już uważać, bo te dwie produkcje, w których zagrał, są w porządku, ale sądzę, że kolejną mógłby już sobie zaszkodzić. Ryzykuje tym, że może zostać zaszufladkowany jako amant romantyczny. A takie przypisanie do jednego typu postaci czasami oznacza koniec innych zawodowych propozycji. Po to jesteśmy aktorami, żeby sięgać po nowe role, zgłębiać różne, dziwne zakamarki swojej osobowości.
Ale ty też w pewnym momencie zostałeś zaszufladkowany. Nazywano cię jednym z najlepiej zapowiadających sie aktorów młodego pokolenia, a ty utknąłeś w „Klanie”.
– W mojej pracy miewałem różne pomysły, jak każdy: jedne lepsze, inne zupełnie idiotyczne. Na przykład na trzecim roku studiów natrętnie pukałem do wszystkich wytwórni filmowych, żeby się pokazać: „To ja, młody aktor”, bo ktoś mi kiedyś powiedział, że muszę wziąć los w swoje ręce, sam zadbać o swoją karierę. To oczywiście kompletnie się nie sprawdziło. Tylko dziwnie na mnie patrzyli. Ale czuję się artystą, lubię kreować rzeczywistość. Przyjemnie jest posiedzieć nad czymś dłużej, dopracować szczegóły. W Polsce, niestety, wszystko nastawione jest na komercję, na szybkie robienie pieniędzy, a artyzm schodzi na drugi plan. Chciałbym pracować z ludźmi, którzy potrafią dać z siebie więcej. Nie chcę pracować w stylu: szybko, szybko i do kasy.
Odchodząc z „Klanu” mówiłeś, że to najwyższa pora na ambitne projekty. A w rezultacie na jakiś czas w ogóle zniknąłeś z ekranu.
– Zrezygnowałem, bo któregoś dnia obudziłem się rano, spojrzałem w lustro i powiedziałem sobie: „Stary, minęło 5 lat i nic się nie dzieje. Twoja kariera stoi w miejscu. Totalna stagnacja, to cię męczy”. Co z tego, że co miesiąc miałem niezłe pieniądze na koncie? Na tym się świat nie kończy. A nie były to znów takie gaże, które pozwoliłyby mi na superniezależność. Bałem się, że dłużej tego nie wytrzymam psychicznie, a wiedziałem, że tej decyzji nikt za mnie nie podejmie, że sam muszę o siebie zawalczyć. Żeby dostać drugą szansę muszę z czegoś zrezygnować.
I pewnego dnia powiedziałeś reżyserowi „odchodzę”?
– Wiesz, co było bezpośrednim impulsem? Przypomniałem sobie, że zaniedbywałem przez lata wszystkie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. A pochodzę z katolickiej – ale nie dewocyjnej – rodziny. I wtedy szybko podjąłem decyzję. Wiara w tym czasie bardzo mi pomogła.Wyprowadziłem się z Warszawy, zabrałem praktycznie z dnia na dzień matkę i siostrę do Rzymu na pielgrzymkę i zrezygnowałem z mojego chleba powszedniego, czyli z roli Michała Chojnickiego w serialu „Klan”.
Nie miałeś żadnych wątpliwości? Nie wierzę!
– Byłbym idiotą, gdybym ich nie miał. Musiałem się liczyć z tym, że na początku nie będzie łatwo. Ale już po kilku miesiącach miałem propozycje udziału w zupełnie nowych projektach. Pojawił się między innymi serial „Fala zbrodni”. Wtedy już byłem pewny – to jest to! Nagle poczułem, że przestaję się dusić, że życie nabiera sensu, że wreszcie idę we właściwym kierunku. I to, że się na ten ryzykowny krok odważyłem, zaprocentowało. Chcę być popularny jako Jan Wieczorkowski, aktor. Byłoby fajnie, gdyby za pięć lat ktoś podszedł do mnie i powiedział: „Panie Janku, pana postać jakaś tam to moja ulubiona rola”.
Ale teraz widzowie znowu kojarzą cię głównie z serialem, bo grasz w „Heli w o pałach”. To jak z tą twoją życiową przemianą?
– Rola w „Heli w opałach” była fajną przygodą, ale nie tym, o czym marzę. W następnym sezonie już nie występuję w tym serialu.
A teraz twoja kariera nabiera rozpędu. Zagrałeś w drugiej części filmu Jacka Bromskiego „U Pana Boga za piecem”, czyli „U Pana Boga w ogródku”.
– Witek, mój bohater to ten sam gość, tylko dziesięć lat później. Nadal komponuje, żyje sobie z żoną i dziećmi w miasteczku z jednym kościołem, jedną pocztą i sklepem. Taka typowa egzystencja na prowincji. Żałuję, że ta rola jest taka mała, bo moim marzeniem jest grać tylko w filmach kinowych. Na przykład w dwóch produkcjach rocznie. Ale, oczywiście, ze względów finansowych jest to w Polsce na razie niemożliwe. Na takie życie mogą sobie pozwolić tylko pierwszoligowi aktorzy w Hollywood i niewielu w Polsce. A ja może za jakiś czas stanę po drugiej stronie kamery. Bardzo chciałbym spróbować reżyserii.
Podobno, jak się w ciągu najbliższych sześciu miesięcy włączy telewizor, można cię będzie oglądać na każdym kanale.
– Aż tak źle to chyba nie jest. Ale rzeczywiście w 2006 roku dużo grałem i teraz widzimy efekty mojej pracy. Wystąpiłem w serialu „Królowie przedmieścia” . Opowiada on o kurierach rowerowych, którzy tworzą odrębną subkulturę – mają swoje zwyczaje, język, nie dbają o pieniądze. Gram Pawła, który jest kurierem i jednocześnie bezrobotnym aktorem. Nad całością czuwali Anna Jadowska i Maciej Migas, młodzi i zdolni reżyserzy. Wreszcie doczekałem tego momentu, że byłem najstarszy na planie. No, może oprócz panów oświetlaczy...
Przebojem jesieni stał się serial „Tajemnica twierdzy szyfrów”.
– Gram w nim alianckiego komandosa Hamleta. Reżyserem tego serialu jest Adek Drabiński. Pełen profesjonalizm. Uwielbiam z nim pracować, rozmawiać o kinie. Pracowałem też ze świetnymi kolegami: Marcinem Bosakiem, Marcinem Dorocińskim i Pawłem Delągiem. I mieliśmy taki fajny zbiorowy epizod – Kampania Braci, niektórzy mówili: Grupa Brokeback Mountain (śmiech). No bo sami faceci wokół, zero kobiet. Więc były żarty, że tylko rozbić
w lesie namioty i po dwóch nas tam umieścić...
Widać, że dobrze się bawiliście. A wystarczyło czasu na pracę?
–Nie żartuj! Praca jest przede wszystkim. Od trzech lat gram moją ulubioną postać Młodego w „Fali zbrodni”, serialu na Polsacie. Występuję także w najnowszej produkcji Patryka Vegi „Twarzą w twarz” i serialu „Determinator”. Lubię taki intensywny rytm pracy. Wtedy mam mało czasu i nie wystarcza na głupoty. Mam taką naturę, że czasami zaczyna mnie nosić, coś bym zrobił. Podczas pracy przy tym filmie miałem dublera, ale dużo robiłem sam.
Podobno sam zagrałeś większość niebezpiecznych scen?
– Zgadza się. Biegałem po gzymsie na wysokości 12 m nad ziemią, zeskakiwałem na dach, zjeżdżałem na linie. Intensywnie ćwiczyłem pod okiem trenera karate. Szkolił mnie też mistrz kaskaderów Ryszard Janikowski. Odkąd pamiętam, zawsze uprawiałem jakiś sport. Lubię rywalizować. A jak się mieszka na prowincji, to można albo zająć się sportem, albo pilnie się uczyć i zdawać na studia, albo zapić się na śmierć.
Dobrze, że nie wybrałeś tej ostatniej drogi.
– Tak, mimo że za kołnierz nie wylewam...
Lubisz ryzyko. Ale nie podjąłeś wyzwania, by wystąpić w „Tańcu z gwiazdami”. Dlaczego?
– Bo mnie udział w tego typ u programie nie interesuje. Staram się jak najlepiej wykonywać swój zawód, grać role. Uciekam od wizerunku komercyjno-telewizyjnego, który oznaczałby, że występuję w takich programach i robię wszystko: śpiewam, tańczę, recytuję. Mnie to nie bawi, ani nie jest mi to do niczego potrzebne. Nastawiam się głównie na aktorstwo filmowe. Chciałbym być takim aktorem, jak Jimi Hendrix był gitarzystą czy Miles Davis jazzmanem.
Wyrwałeś się z seriali, grasz w produkcjach kinowych. Czujesz się spełniony?
– Jeszcze nie do końca. Poza tym jest dziedzina, w której czuję się przegrany. Jestem niespełnionym skaterem. Gdybym mógł cofnąć czas, na pewno ostro trenowałbym na deskorolce. Jeśli będę miał syna, pierwszą deskorolkę kupię mu już do kołyski. Czasami śni mi się, że jadę po ulicach miasta na deskorolce. To mój najpiękniejszy sen, a drugi to z Angeliną Jolie, w której byłem zakochany...
Monika Adamczyk / Party