Ryszard Horowitz w wywiadzie dla Vivy!

Ryszard Horowitz fot. Bart Pogoda/materiały prasowe Vistula
Opowiada nam, skąd wziął się w Ameryce i dlaczego oskarżono go o szpiegostwo. Zdradza, jaki jest przepis na długi, szczęśliwy związek z kobietą.
/ 19.09.2012 06:43
Ryszard Horowitz fot. Bart Pogoda/materiały prasowe Vistula
- We wrześniu wydaje Pan album z portretami wielkich sław jazzowych. Podobno Pan sam grał jazz?
Ryszard Horowitz:
Na klarnecie, jako chłopak w Krakowie. Razem z Wojtkiem Karolakiem i Andrzejem Dąbrowskim muzykowaliśmy. Ale nie byłem w tym dobry, lepiej to zostawmy. Na pewno całe życie byłem zafascynowany jazzem. W Polsce słuchałem zagłuszanego Głosu Ameryki i programów jazzowych Willisa Conovera, uczyłem się u nich języka. Chodziłem na koncerty w Krakowie i robiłem zdjęcia. Byłem niesamowicie podniecony, gdy w 1958 przyjechał do nas znakomity pianista Dave Brubeck. To był mój pierwszy kontakt z amerykańskim jazzem. Niesamowite przeżycie. Grali w hali studenckiej Rotunda, a ja siedziałem w pierwszym rzędzie, kilka metrów od nich. I fotografowałem. Prawdopodobnie tylko ja miałem tam aparat.

– Po wyjeździe do Ameryki dalej portretował Pan jazzmanów?
Ryszard Horowitz:
Po przyjeździe tutaj w 1959 roku wydawałem wszystkie pieniądze, jakie miałem, a nie miałem ich dużo, na longplaye. Włóczyłem się po klubach jazzowych, gdzie można było słuchać Monka czy Elli Fitzgerald za dolara. Z butelką piwa spędzało się całą noc w półpustym klubie. Pamiętam jak dzisiaj, siedziałem koło Monka i może było pięć osób na sali. To niebywałe. Młodzież była zainteresowana rock and rollem, to był okres Presleya, Beatlesów, nikt nie chciał słuchać gigantów jazzu. Muzycy byli dosyć zdegustowani, wielu z nich wyjechało za granicę, do Japonii i Europy, bo w Ameryce nie byli uznawani.

– Czyli nikomu nieznany chłopak z Polski chodził na koncerty i robił zdjęcia?
Ryszard Horowitz:
Tak to było. I nie zapomnę, jak byłem na jednym z koncertów jazzowych na festiwalu w Newport w 1962 roku, na którym grało paru muzyków polskich i przyszedł pan Lucjan Kydryński. On napisał do „Przekroju” reportaż na temat tego koncertu, w którym określił mnie jako: „młodego człowieka z długim obiektywem”. I potem, po latach, jak go poznałem, to żeśmy się bardzo nabijali z tego.

– I te zdjęcia przeleżały w Pana archiwum pół wieku?
Ryszard Horowitz:
Tak, one przez wiele lat były dosłownie zagubione. I jakieś pięć lat temu w czasie przeprowadzki odkryłem pudło pełne negatywów. To było fantastyczne uczucie. Jakby wróciła do mnie młodość. Oglądałem zdjęcia moich przyjaciół, nieżyjących już: Komedy, Kurylewicza, Trzaskowskiego, i wzruszałem się. Pokazałem zdjęcia znajomym, fotografom, muzykom. Reakcje były znakomite. Teraz dzięki Jerzemu Mazgajowi, prezesowi Vistuli, powstała bardzo ciekawa książka, nie tylko dlatego, że ma moje zdjęcia. To część historii jazzu, wstęp napisał Brubeck, wiele komentarzy do zdjęć dał George Wein, twórca Newport Jazz Festival. Do książki pod tytułem „All That Jazz” dołączona jest dyskietka z wywiadem z Brubeckiem opowiadającym w szczegółach o swoim pierwszym przyjeździe do Polski, z nagraniami kilku polskich muzyków – Urbaniaka, Karolaka i wielu Amerykanów.

– Kiedy wylądował Pan w Stanach jako chłopak, czego Pan spodziewał się po Ameryce?
Ryszard Horowitz:
Wie pan, żartuję sobie, że jednym z powodów, dla którego mi się tu wszystko tak fajnie ułożyło i podobało, to było to, że absolutnie nie rozczarowałem się co do jazzu. Ale naprawdę to miałem dużo problemów egzystencjalnych, żeby się utrzymać, żeby studiować, walczyłem o życie. W Ameryce dużo rzeczy mi się podobało, podobał mi się luz. I wolność osobista. Mogłem sobie robić, co mi się podoba, nikt za mną nie chodził, oczywiście poza ubekami, którzy śledzili mnie ostro.


– Naprawdę?
Ryszard Horowitz:
No, tak. Miałem problemy z uzyskaniem obywatelstwa amerykańskiego, bo ktoś z Polski nadał, że jestem szpiegiem. Jeżdżę po świecie ze sprzętem fotograficznym i robię zdjęcia dla komunistycznych służb. Musiałem wziąć adwokata, żeby wyjaśnić tę sprawę. Bardzo to było nieprzyjemne.

– W skrytości ducha wierzył Pan w mit Ameryki, że „z pucybuta milioner”?
Ryszard Horowitz:
Każdy tam wierzył, ale niczego nie można brać dosłownie. Dla mnie sukces był już w tym, że żyłem w Ameryce, poznawałem niezwykle interesujących ludzi. Miałem też szczęście, że udało mi się podróżować po kraju. Poza Nowym Jorkiem jest tutaj dużo pięknych miejsc.

– A ludzie?
Ryszard Horowitz:
Niezbyt ciekawi. Środkowa Ameryka – tam są prości ludzie, no bardzo prości. Brak życia intelektualnego, twórczych osobowości. Wszystko się kręci wokół pieniądza. I to się pogłębia z czasem. Nie mógłbym osiedlić się gdzieś w środkowych Stanach, nawet w Kalifornii nie wiem, czybym był w stanie mieszkać.

– Tylko Nowy Jork?
Ryszard Horowitz:
Nowy Jork najbardziej mi odpowiada, bo też najbardziej jest częścią Europy. Ktoś, kto potrzebuje atmosfery europejskiej, tutaj może ją odnaleźć.

– Doświadczył Pan dramatów XX wieku i jego barwnych stron. Zrobił Pan karierę w samym pępku świata. A jak Pan patrzy na XXI wiek?
Ryszard Horowitz:
Jest smutny w tej chwili. Dawniej można było patrzeć w przyszłość z nadzieją, oczekiwać, że przyniesie coś dobrego. Teraz się zastanawiam, w jakiej rzeczywistości będą żyły moje dzieci. I przez jak długi okres będziemy tak zwanymi wolnymi ludźmi. Czy nie dojdzie do jakiejś dyktatury, opresji. Nie mówiąc już o codziennej agresji, napadach, które mamy wszędzie. Człowiek jest podszyty jakimś strachem, tego przedtem nie odczuwałem. Media bombardują nas codziennie aktami gwałtu. Parę dni temu była u nas strzelanina w samym śródmieściu, jakiś facet wyjął rewolwer i zastrzelił swojego współpracownika. Potwornie mnie irytują te sprawy związane z posiadaniem broni. Ona jest dostępna jak guma do żucia. Tego jako Europejczyk kompletnie nie mogę zrozumieć. Gdyby psychopaci nie mieli dostępu do broni, toby się potłukli, połamali nosy i tyle. Teraz jest kampania prezydencka i żaden z kandydatów nie porusza tego tematu, bo wszyscy się boją.

– Lobby handlarzy bronią jest mocne.
Ryszard Horowitz:
Potwornie mocne, potwornie. Ale gdyby się znalazł odważny polityk i zaczął coś robić w tym kierunku, to wydaje mi się, że większość społeczeństwa poszłaby za tym. Wynika to z publikowanych sondaży w prasie.

– Czy kryzys jest odczuwalny w Ameryce?
Ryszard Horowitz:
To jest bardzo dziwna sprawa. Z jednej strony tak, ponieważ wiele osób traci pracę, jest szalona inflacja. Ale restauracje są przepełnione, kina, teatry, sklepy. Mnóstwo ludzi ma forsę. Kwestia problemu ekonomicznego jest ograniczona chyba tylko do najbiedniejszych. Ci, co mieli jakieś oszczędności, też to odczuwają, bo trochę pieniędzy stracili. Wszyscy mają nadzieję, że to się poprawi, że nie będzie trwało wiecznie.


– Teraz już rozumiem Pana zdanie, że tylko na jazzie Pan się nie zawiódł.
Ryszard Horowitz:
Tak, ale absolutnie nie chciałbym przedstawić się jako osoba, która jest w jakikolwiek sposób nieszczęśliwa czy też rozczarowana. Choć w tej chwili w Ameryce już człowiek nie czuje tak wielkiej wolności. Od czasu ataku na WTC strasznie przykręcają śrubę i męczą, choćby na lotniskach.

– Czy w swoim archiwum odkrył Pan jeszcze jakieś zdjęcia z przeszłości?
Ryszard Horowitz:
Odkryłem całą paczkę zdjęć z czasów studiów tutaj. I zdjęcia uliczne z pierwszych tygodni, miesięcy pobytu. Łaziłem i wszystkim się zachwycałem. Ubóstwiałem włóczyć się po mieście. Ciągnęło mnie bardzo do Harlemu. Tam w latach 60., 70. było mnóstwo świetnych klubów jazzowych. Dziś też kocham Nowy Jork. Oczywiście na pewno są miejsca piękniejsze, ale jeśli chodzi o pracę, to zawsze powtarzam, że Nowy Jork jest najwspanialszym miejscem do pracy. Przez konkurencję, niesamowite możliwości. Człowiek pracuje tu naprawdę z najlepszymi, ma szansę spełnienia się.

– Podobno Annie Leibovitz wzorowała się na Pana zdjęciu żony, gdy zrobiła okładkę „Vanity Fair” z nagą Demi Moore w ciąży.
Ryszard Horowitz:
Takie uwagi dochodziły do mnie. Annie to jest wielki okaz dziwoląga, dziewczyna, która zrobiła niesamowitą karierę i często zastanawiam się, dlaczego akurat ona. Jest na pewno bardzo zdolna, ale jako człowiek dosyć szorstka. Ona jest pełna pląsów, chce, żeby ją wszyscy podziwiali, na kolanach przed nią. Kilku jej byłych asystentów pracowało u mnie i stąd nasłuchałem się wielu plotek o niej. Poznałem wielu innych, naprawdę wielkich fotografów i przy nich tego się nie odczuwało.

– Zdenerwował się Pan, gdy zobaczył, że Leibovitz skorzystała z Pana pomysłu?
Ryszard Horowitz:
Uśmiechnąłem się. Jest takie powiedzenie, że jak człowieka kopiują, to w pewnym sensie oddają mu hołd. To nie jest kradzież. Ściągają, bo im się podoba.

– Tolerancyjny z Pana człowiek.
Ryszard Horowitz:
Gdybym nie miał tolerancji, gdybym się zawsze denerwował, to już dawno wylądowałbym w szpitalu psychiatrycznym. Bo ludzie kopiują, niestety. W kilku wypadkach byłem bardzo zdegustowany. Wtedy, gdy ktoś kopiując, nie chciał przyznać, że to jest kopia, a w ordynarny sposób zżynał ze mnie. Wtedy z reguły oddawałem sprawę adwokatowi. I wygrałem parę spraw.

– Pan robił dużo zdjęć swojej żonie. Muza?
Ryszard Horowitz:
Pod każdym względem. Podpora duchowa.

– To romantyczna historia. Poznaliście się na jakiejś imprezie w hotelu i od tej pory jesteście nierozłączni.
Ryszard Horowitz:
Tak, tak, pamiętam te okoliczności. Pobraliśmy się w ratuszu miejskim bez obrączek, a ja bez krawata. W podróż poślubną pojechaliśmy do Włoch. Ja w ogóle wierzę w przeznaczenie, w coś, co nami kieruje. I nagle znajdujemy się w danym miejscu w odpowiednim czasie, bez jakiegoś świadomego planu. Ania od razu stała mi się bliska. Odkryliśmy, że jej wuj, który wyemigrował do Wenezueli, był przed wojną bliskim
przyjacielem brata mojej matki. Połączyło nas wiele małych znaków.

– Pana żona jest inspiracją czy krytykiem?
Ryszard Horowitz:
Jednym i drugim.


– Pana można krytykować?
Ryszard Horowitz:
Można. Jeżeli ma się coś do powiedzenia, rzecz jasna. Sama krytyka dla krytyki jest bardzo łatwa. Ania na szczęście ma dużo do powiedzenia. Mamy bardzo wiele wspólnego.

– Jak wygląda przepis na dobry związek?
Ryszard Horowitz:
O, zawsze są górki i dołki. Ale trzeba mieć szacunek dla siebie. I umieć pójść na kompromisy, i po prostu lubić się. To jest chyba klucz.

– Pytają Pana młodzi ludzie, jak zrobić karierę w Ameryce?
Ryszard Horowitz:
Teraz to trudna sprawa przez technologię, która umożliwia każdemu zrobić, przynajmniej technicznie, dobre zdjęcie. Ludzie nie muszą się przygotowywać do tego zawodu, więc konkurencja jest absolutnie zawrotna. Mnie się wydawało, że za moich początków było dużo konkurentów. A teraz każdy robi zdjęcia. Choćby telefonem.

– Zastanawiał się Pan, dlaczego właśnie Panu się udało?
Ryszard Horowitz:
Próbując to racjonalizować, przede wszystkim byłem bardzo dobrze edukowany w Polsce. Miałem genialnych profesorów z historii sztuki, z malarstwa. Wiedziałem na ten temat o wiele więcej niż moi koledzy i koleżanki z Ameryki. Do tego talent, ciężka praca. Nie siedziałem na tyłku, czekając, aż mnie ktoś odkryje. Cały czas coś robiłem. A wracając do przypadków – poznałem wspaniałych ludzi, którzy mi podali rękę. Ale zrobili to, bo miałem coś do pokazania. Czy dziś by mi się udało? Cholera wie. Nie lubię nikomu dawać wskazówek. A już kompletnie nie znoszę ludzi, którzy są tylko zainteresowani, jak zrobić karierę. Jak zarobić najwięcej pieniędzy. Trzeba kochać to, co się robi. Ja zawsze kochałem i nadal kocham moje zajęcie. Nikt mnie do tego nie zmusza. Nigdy nie będę emerytem, zawsze znajdę sobie coś do roboty.

– Sposób na zachowanie młodości?
Ryszard Horowitz:
Absolutnie ja nie mógłbym siedzieć bezczynnie. Mogę dłubać przez godziny i mam z tego szaloną przyjemność. Trzeba ruszać komórkami, bo inaczej można zramoleć. Obserwuję ludzi w moim wieku, także fotografów, którzy mi szalenie imponują swoją żywotnością. Natomiast ci, którzy tego nigdy nie kochali, ale zarobili kupę pieniędzy, wsadzili je w nieruchomości. Ciągną z tego zyski, zupełnie przestali fotografować. Zajmują się handlem albo siedzą pod palmami i dłubią w nosie.

– A Pan się z nich śmieje?
Ryszard Horowitz:
Nie, raczej współczuję. To nie jest śmieszne, to jest smutne.

– Praca nadaje sens?
Ryszard Horowitz:
Absolutnie. Trzeba czytać, interesować się, co się dzieje. Nie tylko pod własnym nosem. Warto podróżować, bo świat jest piękny. Za każdym razem, gdy wyjeżdżamy z żoną, odkrywamy nowe rzeczy. To pasjonujące. A ile jeszcze człowiek nie widział? Marzę, żeby zobaczyć Australię, Nową Zelandię.

– Cały czas jest w Panu głód życia?
Ryszard Horowitz:
A tak. Szukam piękna. Bo od tych brudnych, śmierdzących spraw i tak nie uciekniemy. Media i tak nam je wtłoczą do głowy. Dlatego nigdy nie interesowałem się fotoreporterką.



– Za dużo bólu trzeba oglądać?
Ryszard Horowitz:
Tak, mam przyjaciół, którzy to kochają. Mój kolega jest fotoreporterem wojennym i nie może bez tego żyć. Jakby znalazł w tym jakiś narkotyk.

– Pana syn, Daniel, maluje obrazy i nie jest w swojej twórczości tak optymistyczny, jak Pan?
Ryszard Horowitz:
Daniel jest niezwykle uzdolnionym artystą i jest szalenie wrażliwy. Wydaje mi się, że jest niepewny przyszłości. Zawsze mówi, jaka szkoda, że nie urodził się wtedy, kiedy ja. Wydaje mu się, że czasy mojej młodości były fantastyczne. Ale czy tak było? Nie było. Tylko że człowiek wybierał to, co trzeba. Odwracał głowę od smrodu i smutku codziennego dnia. Trzeba być optymistą, trzeba umieć patrzeć w drugą stronę, kiedy trzeba.

– W obrazach Pana syna wychodzi ta ciemna strona, która nie chce pojawić się u Pana?
Ryszard Horowitz:
Ma pan rację. I to mnie zasmuca, chociaż robi to fajnie i z dużym poczuciem humoru.  

– Jakby Daniel zabrał trochę ciężaru, który jest w rodzinie?
Ryszard Horowitz:
Nie wiem, w jakim stopniu jemu to pomaga. Mnie to na pewno nie pomaga. Mojej żonie też nie. Ale słusznie pan zauważył, że coś w tym jest.

– Ameryka to ojczyzna psychoanalizy. Pan korzystał?
Ryszard Horowitz:
Tak. Miałem do czynienia z różnymi ludźmi. Najbardziej ciekawym doświadczeniem było spotkanie naukowca, który specjalizował się w ofiarach Holocaustu. Założył, że każdy człowiek, który przeżył traumę tego rodzaju, nie jest w stanie prowadzić normalnego życia, założyć normalnej rodziny. Jest w tym jakaś prawda, ale nie można uogólniać. Poszedłem do niego – już wtedy miałem własną pracownię, robiłem własne rzeczy – i chciałem z nim po prostu porozmawiać. Powiedzieć, że nie musi tak być, na pewno coś w nas siedzi, jakiś czort, ale niekoniecznie każdy musi sobie budować życie wokół tego. On nie był szczęśliwy, gdy to usłyszał, i w sumie nie doszliśmy do porozumienia. Ale to było ciekawe.

– Zburzył mu Pan teorię.
Ryszard Horowitz:
No tak, chyba tak.

– Wrócił Pan do robienia zdjęć modowych. Ostatnio dla Vistuli. Pan kiedyś dużo fotografował modę.
Ryszard Horowitz:
Gdy na przełomie lat 60. i 70. zacząłem prowadzić własną pracownię, wiele centrów mody zwracało się do mnie. Jeździłem też do Paryża i Mediolanu fotografować kolekcje najwybitniejszych projektantów mody i robiłem zdjęcia dla wielu międzynarodowych żurnali. I to trwało parę lat. Potem się odsunąłem, ponieważ nie byłem zachwycony całą tą atmosferą świata mody. Doszedłem do wniosku, że to świat trudny i sztuczny okropnie. Do tego sprawy związane z perwersyjnym seksem, narkotykami. Nie pasowałem do tego. Lubię modę, lubię dobrze ubranych ludzi. Ale nie fascynuje mnie to do tego stopnia, żebym chciał tym żyć. Teraz przede wszystkim robię własne rzeczy.

Redakcja poleca

REKLAMA