Robert Więckiewicz

Borys Szyc określił go trzema słowami: „rozpustny, rodzinny, przyjaciel”. „Viva!” próbuje dowiedzieć się przede wszystkim, o co chodzi z tą rozpustą.
/ 01.02.2007 13:10
Borys Szyc określił go trzema słowami: „rozpustny, rodzinny, przyjaciel”. „Viva!” próbuje dowiedzieć się przede wszystkim, o co chodzi z tą rozpustą. Robert Więckiewicz opowiada historię chłopca z górniczej rodziny, który został pierwszym twardzielem polskiego kina. W lutym zobaczycie go w „Świadku koronnym”.

Najczęściej grywał bandziorów, pomocników gangsterów lub egzekutorów długów. W „Vincim” kradł „Damę z łasiczką”, a w „Ciele” zastanawiał się, kto jest ojcem Maleństwa. Po „Świadku koronnym”, zobaczymy go w opowieści o trudnej miłości „Południe–Północ”, następnie w „Pawełku” – historii przyjaźni nauczyciela alkoholika z uczniem z jego szkoły, a wiosną w serialu „Odwróceni” w TVN. Po takim wysypie ról prawdopodobnie nikomu nie trzeba będzie więcej tłumaczyć, że Więckiewicz to ten z „Vinciego”. Kim jest facet, który podbił polskie kino.

– Twoi koledzy ze studiów są zgodni co do tego, że korzystałeś z życia...
No tak, rozumiem, że opowiedzieli ci o moim życiu hulaki i birbanta... A co mieli powiedzieć? Tak było.

– Mówili coś jeszcze. Podobno roztaczałeś taki urok, że kobiety kochały się w Tobie do nieprzytomności...
To już może lekka przesada... Ale coś w tym jest, choć ja sam nieraz się dziwiłem, jak mi się to udaje. Przecież nie jestem klasycznym przystojniaczkiem. Nie bez powodu zwykle grywam zbirów. Myślę, że to był syndrom „pięknej i bestii”. No bo dlaczego piękne kobiety ulegają brzydkim facetom?

– Dlaczego?
Może silny, brzydki facet to jest jakaś konkretna propozycja? Trzeba się jakoś do tego odnieść, nie można przejść ot tak, obok. Takiego faceta nie traktuje się jak chipsa do schrupania, tylko raczej jako wyzwanie...

– Jedna z Twoich koleżanek ze studiów powiedziała mi tak: „No to co, że nie był klasycznie przystojny? Kochana, zamknij oczy i posłuchaj tej boskiej pociągającej nonszalancji w jego głosie...”
Cha, cha! Głos mam taki w wyniku wcześniej przebytej mutacji, a także na skutek wielu gryp i spożywania pewnych napojów w konkretnych ilościach.

– Czy prawdą jest, że Twoje życie dzieli się na dwa etapy – sprzed poznania żony i po?
Trudno w wieku czterdziestu lat zachowywać się tak, jakby się miało dwadzieścia. Oczywiście dokonała się we mnie pewna zmiana. Nasze spotkanie zeszło się w czasie z moim dojrzewaniem. To było siedem lat temu, ja byłem już po trzydziestce i uznałem, że wystarczy tego lekkiego i hulaszczego życia, że chciałbym poznać coś innego. Przyszedł po prostu właściwy moment. Moment wyhamowania. Wcześniej nie byłem na to gotowy.

– Albo niewłaściwe kobiety spotykałeś.
Być może. A ona była właściwą kobietą we właściwym czasie.

– Ale jeden z Twoich kolegów powiedział mi tak: „Więcol niby taki spokojniejszy ostatnio, ustatkował się, ale w piecu jeszcze nie wygasił”.
Nie wiem, co miał na myśli. Może to, że ciągle pielęgnuję „błysk w oku”.

– Tak? A można wiedzieć, jak się pielęgnuje błysk w oku?
Tajemnica (śmiech). Porozmawiajmy może jednak o moim życiu zawodowym.

– Po szkole od razu wyjechałeś do teatru w Poznaniu. Podobno byłeś gwiazdą...
Gwiazdą? To była po prostu praca. Zresztą świetna, wiele się wtedy nauczyłem. Byłem w Poznaniu pięć lat. Ale z każdym kolejnym sezonem czułem, że jestem odcięty od tego, o czym tak naprawdę marzę – od filmów.

– Zawodowo chyba czułeś się spełniony. Teatr to dla aktora artystyczny raj...
Ale jeszcze trzeba z czegoś żyć. Zmęczenie zeszło się z faktem, że dyrektor teatru postanowił mnie wyrzucić. Pomógł mi więc podjąć decyzję, by przenieść się do stolicy.

– W stolicy ktoś na Ciebie czekał?
Tu raczej nikt na nikogo nie czeka. Byłem panem Nikt. Znałem kilka osób, niezbyt blisko. Na szczęście reżyser Paweł Łysak, z którym pracowałem jeszcze w Poznaniu, przywitał mnie słowami: „Robercik, będzie dobrze, coś wymyślimy”. No i niedługo potem zagrałem jedną z głównych ról w przedstawieniu „Shopping and Fucking” Marka Ravenhilla w reżyserii Łysaka.

– To było głośne przedstawienie...
I kilka ważnych osób przyszło je obejrzeć. Rezonans w mediach był duży, choć raczej negatywny (śmiech). To był dopiero początek brutalnego neorealizmu w teatrze...

– Tak, a Ty, całkowicie wbrew warunkom, zagrałeś agresywnego geja...
No właśnie, i wcale nie z mafii (śmiech). Rola w tym przedstawieniu zaowocowała propozycją pracy w teatrze Rozmaitości. A tam z kolei wypatrzyli mnie Andrzej Saramonowicz z Tomkiem Koneckim. Zagrałem u nich w „Pół serio”, a potem w „Ciele”. I to był prawdziwy początek mojej przygody z kinem.

– Na którym etapie pojawił się Juliusz Machulski?
Juliusz Machulski zobaczył mnie w „Pół serio” i dał mi małą rolę w filmie „Pieniądze to nie wszystko”. Potem przyglądał mi się przez parę lat. Zanim obsadził mnie w głównej roli w „Vinci”, zagrałem u niego epizody w „Superprodukcji” i w Teatrze Telewizji „19. południk”.

– Mówisz: „Przyglądał mi się przez parę lat...” W czasie powoli płynących lat można chyba sfrustrować się w tym zawodzie...
Ale ja nie czekałem na gwiazdkę z nieba. Gdybym czekał, zwariowałbym. Nie siedziałem i nie zaklinałem losu, po prostu żyłem i starałem się pracować. Nie krzyczałem: „Dajcie mi szansę!” Trzeba przyznać, że miałem dużo szczęścia. I nawet czasem myślę, że wcale nie zasługuję na to, co się dzieje w moim życiu. Że powinienem się jeszcze wiele nauczyć.

– Chcesz powiedzieć, że znasz słowo „pokora”?
Pokora jest niezbędna w tym zawodzie. Oczywiście podnoszę sobie poprzeczkę, mając nadzieję, że za każdym razem o ten centymetr wyżej skoczę. Ale mam też świadomość, że mogę ją kiedyś strącić i trzeba będzie skakać od nowa. Na szczęście mam też przestrzeń całkowicie niezwiązaną z pracą, czyli normalne życie.

– A przestrzeń pod tytułem przyjaźń? Zapytałam o Ciebie Borysa Szyca. Określił Cię trzema słowami: „rodzinny, rozpustny, przyjaciel”.
No to przynajmniej to „rozpustny” mamy już omówione (śmiech). Rodzinny jestem, prawda. Uwielbiam spędzać czas z rodziną. A przyjaźń... Całe życie przenosiłem się z miejsca na miejsce. Z rodzinnej Nowej Rudy wyjechałem do szkoły do Legnicy, potem studiowałem we Wrocławiu, pracowałem w Poznaniu... Wszędzie tam zawierałem przyjaźnie, niektóre z nich przetrwały. Od ośmiu lat jestem w Warszawie. Jest grono osób, z którymi się spotykam, między innymi z Borysem.

– Dbasz o te przyjaźnie? Dzwonisz? Umawiasz się?
Tak, choć nie zawsze czas na to pozwala. Z Borysem mieliśmy łatwiej, bo przez pół roku chodziliśmy razem na siłownię, przygotowując się do zdjęć w filmie o jednostce specjalnej GROM. Od tamtej pory rozmawiamy o wszystkim. To zabawne, widzę w nim siebie z czasów, kiedy miałem 27 lat. Choć może trudno w to uwierzyć, Borys jest jednak bardziej ułożony niż ja wtedy.

– Zanim zacząłeś wieść owo „intensywne” życie, byłeś chłopcem z górniczej rodziny... Bez tradycji aktorskich. Skąd się wzięło u Ciebie to aktorstwo?
Zawsze ciągnęło mnie do wielkiego świata (śmiech). Ważne jest to, że moi rodzice wierzyli we mnie i jakoś niezwykle spokojnie przyjęli mój pomysł zdawania do szkoły teatralnej. Zawsze mieliśmy partnerskie relacje. Nie wychowywałem się w patriarchalnym domu, gdzie ojciec siedział gdzieś na wysokościach, a ja powinienem go zabić, żeby udowodnić, że jestem mężczyzną. Rodzice zawsze stali za mną murem i dawali poczucie wartości.

– To widać... Jesteś ilustracją tezy, że jak się pozwoli dziecku uwierzyć, że da sobie radę ze wszystkim, to tak będzie.
Zastanawiałem się, skąd we mnie to przekonanie, że wszystko się uda. Tu inspiracją mógł być mój stryj, który jako pierwszy z rodziny wypłynął na szersze wody. Studiował w Warszawie dziennikarstwo. Będąc dzieckiem, byłem w niego totalnie wpatrzony. Pokazał mi, że krok z Nowej Rudy do Warszawy nie jest aż tak duży, że można go zrobić, skoro jemu się to udało.

– Przekazywał Ci życiowe mądrości?
Raczej służył przykładem. Ale pamiętam, jak mówił, że trzeba nad sobą przez całe życie pracować. Że to naprawdę przynosi efekty. I że zawsze warto próbować czegoś więcej, niż wydaje się, że można. Trzeba podejmować wyzwania. Jeśli zwykle chodzi się główną ulicą, to warto czasem wejść w boczną i zobaczyć, co tam jest, nie bać się tego... Najwyżej dostanie się w łeb.

– Wchodziłeś w życiu w te boczne uliczki?
Tak. Byłem ciekaw, co tam jest i jak ja na to zareaguję. Można się wtedy wiele o sobie dowiedzieć.

– Opowiadasz synowi o tych bocznych uliczkach?
Mój syn ma dopiero cztery i pół roku i na razie go rozpieszczam. Ma czas na „boczne uliczki”, życiowe prawdy i kształtowanie charakteru. Ale kiedyś z pewnością wytłumaczę mu, co i jak.

Rozmawiała Agnieszka Prokopowicz/ Viva!