Robert Kubica

„Kubicomania” ogarnia nasz kraj w tempie bolidu Formuły 1. Bardzo różni się jednak od „Małyszomanii”.
/ 30.10.2006 16:50
kubica1.jpgGdyby każdy Polak miał tyle determinacji, co Robert Kubica, był jak on utalentowany, skromny i pracowity oraz miał tak wspierających rodziców, żylibyśmy w kraju spełnionych milionerów, którzy nie dość, że kochają to, co robią, to nie mają żadnych kompleksów, o nic pretensji do świata i są po prostu szczęśliwi.

W hermetycznym środowisku kierowców wyścigowych, dziennikarzy zajmujących się sportami motorowymi, mechaników i tych, którym w żyłach zamiast krwi płynie wysokooktanowa benzyna, od kilku miesięcy panuje nastrój specyficznej wesołości. Nie mogą oni wyjść z podziwu, ilu fachowców od Formuły 1 nagle przybyło w Polsce. Jak wielu nowych „przyjaciół” zyskał pierwszy Polak w najbardziej prestiżowym sporcie świata. Jak pieszczotliwie wypowiadają się o nim ludzie, którym twarz krakowianina jeszcze pół roku temu była całkiem obca. „Taka jest cena sukcesu w Polsce”, śmieją się. „Nagle okazuje się, że nie sam zapracowałeś na sukces, tylko miałeś farta”.
Na szczęście Robert Kubica jest z daleka od tego wszystkiego. I robi to, co robił przez całe swoje życie: ściga się. Coraz szybciej. Z coraz większymi sukcesami.

Poczytaj mi, tato... o silnikach
Robert urodził się 7 grudnia 1984 roku na szarym i smutnym krakowskim blokowisku na Grzegórzkach. W rodzinie, jakich są w Polsce miliony. Czekał na swoje czwarte urodziny, gdy wraz z ojcem trafił do salonu samochodowego, w którym zobaczył miniaturkę nissana. Spodobała mu się, więc namawiał tatę na jej kupno. Pan Artur Kubica odmówił, nie spełnia się przecież wszystkich kaprysów czterolatka, ale później się zgodził. Robert dostał samochód, który potrafił rozwijać szybkość 40 kilometrów na godzinę. Tego samego dnia na podwórku śmigał już między ustawionymi w slalom butelkami. Następnego dnia było podobnie. I kolejnego też.
Gdy ojciec zorientował się, że to ściganie się Roberta z samym sobą to nie chwilowa radość z nowej zabawki, postanowił pójść z nim na tor kartingowy na krakowskim Kazimierzu. Odrapana hala pachnąca olejem i gumą spodobała się chłopcu. Obaj zaczęli więc bywać w niej coraz częściej. Gdy Robert pokonywał dużo starszych kolegów, zapadła decyzja o zmianie toru na lepszy – w Częstochowie. Niemal każdego dnia Kubicowie pokonywali po szkole i pracy trasę Kraków–Częstochowa, żeby młodszy mógł ćwiczyć.

W Polsce można się ścigać na kartach dopiero, gdy skończy się 10 lat. Robert trenował więc i czekał. Doczekał się w 1995 roku, kiedy otrzymał licencję i mógł wreszcie wziąć udział w prawdziwej rywalizacji. Jaki był jej rezultat, łatwo przewidzieć. Zdobył sześć tytułów mistrza Polski w kartingu. Lata treningów zaczęły procentować.
Koledzy Roberta z tamtych lat wspominają dziś, że już wówczas młody Kubica nie widział świata poza wyścigami. Nie był odludkiem, po prostu miał mało czasu na nicnierobienie.
W tym czasie, w 1997 roku, Artur Kubica zabrał syna na tor Hungaroring w Budapeszcie, na prawdziwe Grand Prix Formuły 1. Po wyścigu Robert był urzeczony, ale i znudzony. Powiedział, że nie chce więcej oglądać Grand Prix, tylko w nich uczestniczyć. Co ciekawe, ten wyścig na Węgrzech wygrał Jacques Villenueve, który po dziewięciu latach ustąpił Robertowi miejsca za kierownicą bolidu BMW Sauber F1 Team.

Z ziemi polskiej do włoskiej
Co z tą Polską? „Chyba koniec”, zdecydował tata Roberta, rozmawiając z synem. 13-latek osiągnął w Polsce próg możliwości. Artur Kubica postanowił więc postawić wszystko na jedną kartę i sfinansować synowi wyjazd do Włoch, które mają najsilniejszą ligę kartingową w Europie. Ta decyzja wymagała ogromnej odwagi. Młody sportowiec musiał rzucić szkołę, opuścić dom rodzinny i usamodzielnić się. We Włoszech miał być zdany właściwie tylko na siebie.
Jednak ryzyko opłaciło się. Już pierwszymi startami kierowca z dalekiego kraju potwierdził, że jest wyjątkowo utalentowany. Szybko wzięła go więc pod skrzydła jedna z kartingowych ekip fabrycznych (Robert mieszkał przez jakiś czas w domu rodzinnym jej szefa). Zaledwie po roku Kubica zdobył w jej barwach kartingowe mistrzostwo Włoch, jako pierwszy cudzoziemiec w historii, i dodatkowo został wicemistrzem Europy. W kolejnym sezonie obronił zdobyte tytuły i dorzucił kilka nowych (m.in. mistrza Niemiec). Rok 2000 ugruntował jego pozycję jako mistrza zakrętów w niewielkich, ale piekielnie szybkich maszynach. Przyszedł czas na wydoroślenie – zmianę karta na samochód.

Najlepszy wśród coraz lepszych
Poszło zaskakująco bezboleśnie. Trzy kolejne sezony Robert z sukcesami ścigał się w Formule Renault i w serii Eurocup. Raz za razem zdobywał pole position (pierwsze miejsce na starcie do wyścigu) i wygrywał większość starć z rywalami. Wnikliwi obserwatorzy nabrali pewności, że z tego młokosa wyrośnie wielki sportowiec. Gdy awans do Formuły 3, będącej bezpośrednim zapleczem F1, wydawał się już przesądzony, wydarzyło się nieszczęście. Robert miał poważny wypadek (był pasażerem, prowadził kolega), w którym doznał skomplikowanego złamania ręki. Lekarze założyli mu 18 śrub, z których kilka tkwi w ramieniu Kubicy do dziś. Sezon nie poszedł jednak na marne. Dwa miesiące po kraksie nastolatek z Krakowa wygrał w pięknym stylu wyścig F3 na torze Norisring, który oglądało 126 tysięcy widzów. Po roku, już w fabrycznym teamie Mercedesa, zajął siódme miejsce w F3 Euro Series. Na koniec wywalczył drugie miejsce w wyścigu w Makao (nieoficjalne mistrzostwa świata F3). W sezonie 2005 został mistrzem świata. Nagrodą był między innymi test w Formule 1 w zespole Renault F1 Team w Hiszpanii, który Robert pojechał tak, że ludziom od lat będącym w świecie F1 opadły szczęki.

Tester-steron
Formuła 1 to nie jest sport, do którego można dostać się ot tak tylko dlatego, że jest się dobrym i szybkim. Fernando Alonso, aktualny mistrz świata, powiedział nawet ostatnio, że to w ogóle nie jest sport. Pieniądze, które zespoły i sponsorzy inwestują w wyścigi, są tak ogromne, że czasami dobrych zawodników, ale takich, za którymi nikt nie stoi, odsuwa się na boczny tor, a słabszych, ale z plecami, angażuje. Przykładem niech będzie rosyjski zespół Midland F1 Team, zatrudniający kierowców, którzy płacą po kilka milionów dolarów za to, żeby w ogóle móc startować.
Robert był świetny, co udowodnił setki razy przez ostatnie pięć lat, ale nie miał nikogo, kto mógłby go poprzeć. Okazało się, że nie było to potrzebne. Nowy szwajcarsko-niemiecki team BMW Sauber F1 zaszokował świat (choć wcale nie ludzi, którzy znają się na wyścigach), ogłaszając pod koniec 2005 roku, że trzecim – testowym i rezerwowym – kierowcą będzie Robert Kubica. Wyśniony kilkanaście lat wcześniej sen spełnił się.

Formuła marzeń
Właśnie na początku 2006 roku dało o sobie znać „polskie piekło”. Większość dziennikarzy termin „rezerwowy” zrozumiała „po piłkarsku”: rezerwowy to taki, który wchodzi na miejsce zawodnika podstawowego, gdy ten na przykład źle się poczuje. Przez kilka kolejnych miesięcy Kubica musiał prostować i cierpliwie tłumaczyć, że kierowca testowy ma zupełnie inne zadania. Jeździ po to, żeby dostarczyć zespołowi (mechanikom i szefom) oraz dwóm podstawowym kierowcom niezbędnej wiedzy o bolidzie – jego charakterystyce, zaletach i wadach ustawienia, oponach i silniku. Kubica musiał mówić po wielekroć, że nie życzy wpadki swoim kolegom Nickowi Heidfeldowi i Jacquesowi Villeneuve’owi i nie chce startować w żadnych wyścigach Grand Prix, a tylko poznawać świat F1 i być jak najbardziej użytecznym dla zespołu, który na niego postawił.
Kiedy coraz więcej osób w Polsce zaczęło rozumieć, co ma na myśli 22-latek, okazało się, że jego kolega z zespołu Jacques Villeneuve (były mistrz świata) ma kłopoty. Szefostwo zespołu postanowiło się rozstać z utytułowanym Kanadyjczykiem, a jako drugiego kierowcę zaangażować... Polaka.
Swoje pierwsze Grand Prix Robert pojechał w deszczu na torze Hungaroring (zajął rewelacyjne 7. miejsce, ale został zdyskwalifikowany za zbyt lekki bolid). W drugim, w Turcji, był 12., a w trzecim – na historycznym i najszybszym w serii torze Monza pod Mediolanem – stanął na podium obok Michaela Schumachera i Kimiego Raikkonena. Dowodem skromności Roberta były jego wypowiedzi po wyścigu. Chwalących „wielki manewr” na starcie ostudził, mówiąc, że po prostu wyprzedził konkurentów, dostrzegłszy lukę. Zdecydowanie wolał opowiadać o technice, taktyce i analizować rywalizację, czyli mówić o wyścigu.

Zwyczajny, wielki diament
Prawdopodobieństwo, że wokół Roberta Kubicy wybuchnie jakiś skandal, jest równe zeru.
Nie ma w sobie nic z rozkapryszonej gwiazdy. On naprawdę lubi się tylko ścigać i – na jego własne życzenie – ściganie się wypełnia mu każdą chwilę życia. W przeciwieństwie do innych kierowców F1, którzy, tak jak Kimi Raikkonen czy wcześniej Eddie Irvine, zmieniają dziewczyny jak rękawiczki lub uwielbiają huczne zabawy, Robert nie jest materiałem na sensacyjnego bohatera pierwszych stron tabloidów. Lubi makaron, umie przyrządzić pizzę i ma od lat tę samą dziewczynę, Polkę, którą poznał, gdy ścigał się w Formule 3 i o której nikomu i nigdy nie mówi.
Gdyby mógł, zmieniłby w sobie jedną rzecz: chciałby być troszkę niższy (ma 184 cm wzrostu), żeby wygodniej mu było w bolidzie F1. Nie przepada za dyskotekami i nawiązywaniem nowych, nic nie znaczących znajomości. Te, które nawiązał przez ostatnie lata, gdy był znany niewielkiej grupie osób, wystarczają mu w zupełności. Może dlatego tak uwielbiają go także zwykli mechanicy BMW Sauber F1, a nie tylko grube ryby zespołu w rodzaju dr Mario Theissena (szefa zespołu). Na pewno każdy, kto upatruje w nim przecinacza wstęg na nudnych oficjałkach lub bywalca rautów pełnych osób znanych z tego, że są znane, może się srodze zawieść. Żeby zrozumieć, kim jest Robert Kubica, trzeba najpierw choć trochę zrozumieć, czym są wyścigi samochodowe.

Na szczęście...
„Kubicomania” ogarnia nasz kraj w tempie bolidu Formuły 1. Bardzo różni się jednak od „Małyszomanii”, która przelała się przez Polskę kilka lat temu. Jej główny bohater mianowicie obserwować ją będzie z bardzo daleka – Włoch, Niemiec lub Szwajcarii. Na szczęście dla siebie, bo pozwoli mu to uniknąć „polskiego piekła”, gdy podczas któregoś z kolejnych wyścigów pęknie mu opona, urwie się przednie skrzydło, zawiedzie hydraulika lub wybuchnie silnik, a laicy napiszą: „Kubica się kończy”. Ale o tym, co oznaczają te trudne terminy, wie on sam i hermetyczne grono tych, w których żyłach zamiast krwi płynie wysokooktanowa benzyna.

Marcin Klimkowski („Playboy”)