– Jest kilka mitów o Holendrach…
Rinke Rooyens: Zaczynaj!
– Pierwszy, że są oszczędni, żeby nie powiedzieć skąpi.
Rinke Rooyens: Nie jestem typowym Holendrem, bo nie urodziłem się jako syn mleczarza, ale wychowałem w świecie artystycznym, w którym wszystko było możliwe.
– Drugi: Holendrzy, którzy skolonizowali pół świata, są z natury aroganccy. Myślą, że mogą wszystko.
Rinke Rooyens: To prawda. Tylko że ja nie traktuję Polski jak kolonii. Po prostu przyjechałem tutaj we właściwym momencie. Rynek mediów rozwijał się wtedy w tempie ekspresowym i ja do tego ekspresu wskoczyłem. No i zakochałem się w Kasi, a potem urodził się Roch.
– Trzeci: Holendrzy szukają żon w krajach katolickich, gdzie czeka się w domu na męża z zupą.
Rinke Rooyens: Jaka Polka gotuje pomidorową z ryżem w ciągu dnia? Przecież w tym czasie pracuje! To są bajki. Jak chcesz żyć w bajce, to sam musisz sobie ją stworzyć.
– Holendrzy podobno nie mają nic do ukrycia, dlatego nie wieszają firanek w oknach.
Rinke Rooyens: To prawda.
– A co mają Polacy w oknach?
Rinke Rooyens: Kraty. I okna są za małe.
– Czy bardziej tęsknisz za Holandią, będąc w Polsce, czy za Polską, kiedy jesteś w Holandii?
Rinke Rooyens: Kiedy ląduję na Okęciu, to czuję się jak w domu. Ja już jestem Polish. W Holandii nic mnie nie trzyma. Tutaj jest moja firma i mój Roch. Ostatnie pięć lat wynajmowałem dom na Ibizie, ale kończę z tym, bo odkryłem Narew. Wspaniałe miejsce, podobne do tego, w którym mieszkałem kiedyś z ojcem. Spokój i cisza.
– Co wiedziałeś o Polsce, kiedy jechałeś do niej 12 lat temu?
Rinke Rooyens: Wałęsa. Ghandi tamtych czasów. I żelazna kurtyna, co nigdy opaść nie miała, a jednak opadła. W 1984 roku miałem 13 lat i zrobiłem gazetkę o Polsce. To była jedyna praca domowa, jaką w życiu odrobiłem. W szkole byłem leniwy i nauka mało mnie interesowała. Popatrz! (Rinke podaje mi kilka stron zapisanych koślawym pismem, z doklejonymi wycinkami zdjęć z gazet z tamtych czasów, a na nich Wałęsa, papież i znak Solidarność – przyp. red.). Widzisz, tutaj flaga polska jest odwrotnie, bo czerwono-biała, a tego tira pakowałem z kolegami. To były dary dla Polski: jedzenie i ubrania.
– Twoje pierwsze słowa wypowiedziane po polsku to...
Rinke Rooyens: Gwóźdź i młotek. Polskiego nauczyłem się od górali, którzy budowali dom dla Kasi. Wcześniej próbowałem robić kurs językowy, ale nic z tego nie wychodziło. Ja jestem praktyk. Nauka z książki mi nie idzie.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
– Panie prezesie, czy w Holandii zaszedłby Pan równie daleko?
Rinke Rooyens: O nie, tamten rynek medialny jest o wiele mniejszy. Za ciasno, żeby zrobić miejsce dla kogoś nowego. Kiedy przyjechałem tutaj w 1997 roku, miałem nieograniczone możliwości. Wszystko zaczynało się rozkręcać. Na początku miałem większe szanse w telewizjach komercyjnych, bo publiczna w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać. Byłem dla niej zbyt nowoczesny. Do dziś jeszcze czasami słyszę: „Rinke, zrób krok do tyłu”. Bo jestem zawsze dwa do przodu. Można powiedzieć, że urodziłem się w telewizji, bo mój ojciec w latach 70. i 80. robił wielką karierę jako reżyser najlepszych holenderskich programów. Znał Endemol, który wyprodukował m.in. „Big Brothera”, „Bar” czy „X-factory” na długo przed tym, zanim wszedł on ze swoimi pomysłami do Polski. Wiesz, jak ktoś miał sto lat temu piekarnię, to dziś jego dzieci robią ciastka. A ja po ojcu robię telewizję.
– Co jeszcze odziedziczyłeś po ojcu?
Rinke Rooyens: Życie to wielki krąg. Kiedy mówisz, że nie będziesz powtarzać błędów rodziców, one potem jakoś same „przyklejają się” do ciebie. Na pewno nigdy nie chciałbym, aby mój syn powiedział: „Tata nie miał dla mnie czasu”. Na szczęście Roch widzi, że ma w rodzicach przyjaciół. Moja mama była aktorką, a tata megareżyserem. Mama zawsze głaskała mnie po głowie i mówiła: „Rinke jest jak kot, co zawsze spada na cztery łapy”. Ojciec z kolei rozliczał z wyników w szkole. Trochę się go bałem. Kiedyś myłem na ulicy samochody, żeby kupić bilet i pojechać do Kolonii, gdzie robił program. Stałem pod wozem transmisyjnym i czekałem, aż skończy. Nie mógłbym wpaść do środka i krzyknąć: „Cześć tata, jestem!”. Nie mieliśmy tak bliskich relacji.
– Czy chciałeś mu coś udowodnić, zostając reżyserem?
Rinke Rooyens: Chciałem zobaczyć w jego oku ten sam błysk, co u mamy. Ona podziwiała mnie i akceptowała bezgranicznie. W dniu 13. urodzin poszedłem specjalnie dla niej na casting do spektaklu „Civil Wars” Roberta Wilsona. To miała być opera trwająca 24 godziny, której fragmenty pokazywano potem na otwarciu igrzysk w Los Angeles. Idąc na przesłuchanie, byłem wyluzowany. W ogóle mi na tym nie zależało i pewnie dlatego wypadłem rewelacyjnie, bo dostałem jedną z głównych ról. Zagrałem Jasia Fasolę.
– Chciałeś być aktorem?
Rinke Rooyens: Łatwo mi to przychodziło. Mama była zachwycona, a ja do końca nie wiedziałem, w czym biorę udział. Kiedy po premierze spektaklu Wilsona podchodzili do nas ludzie z gratulacjami, mama promieniała, a ja się niecierpliwiłem. Rzucałem szybko: „Dziękuję, dziękuję, ale ja już muszę lecieć”. Bo w holu teatru był salon gier z fliperami i uciekała mi kolejka do automatu. Dzięki mamie, która dużo występowała, znam każdy teatr w Holandii. Widziałem, że aktorstwo to nie tylko oklaski, ale też ciężki kawałek chleba. Wtedy bogiem w teatrze był reżyser. Potem wszystko się zmieniło i dziś bogiem jest producent. To on rozdaje karty.
– Dlatego zostałeś producentem?
Rinke Rooyens: Szybciej od ojca zrozumiałem, że telewizja to biznes. Na początku sam się buntowałem, jak miałem pokazać w programie
produkt sponsora, a dzisiaj zastanawiam się, jak go pokazać, żeby nie bolało. Tata jest wizjonerem w sztuce, ja jestem też w biznesie. Chcę teraz nawet inwestować w jego pomysł, coś w rodzaju krzyżówki telewizyjnej. Niedawno ojciec spędził u mnie sześć dni. Do tej pory widywaliśmy się sporadycznie w Holandii. Miałem więc tremę przed jego przyjazdem, myślałem, co to będzie. A to zleciało, nie wiem kiedy. On się zmienił, ja chyba też jestem spokojniejszy. Kiedyś on był słońcem, wokół którego wszystko musiało się kręcić. Dziś jest już raczej księżycem.
– A wokół czego kręcisz się Ty?
Rinke Rooyens: Dla mnie to Roch jest całym światem. Kiedy siedziałem z nim w domu, czułem, że jestem farciarzem. Kto ma to szczęście być przy swoim dziecku tyle czasu? Nosiłem chustę z Rochem na brzuchu i wszędzie razem chodziliśmy. Piękne.
– Czego najbardziej będziesz się bał jako ojciec, kiedy Roch wejdzie w okres dojrzewania?
Rinke Rooyens: Że on mi nie zaufa i zacznie kłamać. Chciałbym, żeby zawsze przychodził do ojca z tym, co go gryzie. Żeby traktował mnie jak partnera. Pewnie zacznie mieć swoje sekrety, będzie się wstydził, ale chciałbym, żeby czuł, że i tę barierę możemy wspólnie pokonać. Znam mało ludzi, którzy mieli taką wolność w młodości jak ja. Skręcałem równie często w dobrą, jak i w złą stronę. Z każdego doświadczenia wyciągnąłem lekcję.
– Podobno wściekasz się, kiedy słyszysz: „Rinke to imprezowicz i playboy”?
Rinke Rooyens: Alkohol nie daje nic oprócz problemów. Często pracuję z kobietami i wystarczy, że jedna z nich stanie obok mnie, a od razu mówią, że mamy romans. Dziennikarze nawet sami w to nie wierzą, ale piszą inaczej, bo prawda popsułaby ich pracę.
– Twoją pierwszą klientką i artystką w nowo powstałej spółce córce Rochstar Management jest najbardziej kapryśna i wymagająca artystka polskiej estrady…
Rinke Rooyens: Dobrze, co nie?
– Nie boisz się Edyty Górniak?
Rinke Rooyens: Nie, bo praca dla niej to wyzwanie. Chcemy, aby Edyta wreszcie znalazła się na miejscu, które się jej należy. To prawdziwa gwiazda i chciałbym sprawić, aby praca zawsze przynosiła jej radość.
– Czym ją przekonasz?
Rinke Rooyens: Tym, że chcę to robić z dobrej woli. Ona wie, że nie chcę jej wykorzystać. Bo jak Edycie będzie dobrze, to i mnie będzie. Obojgu nam zależy na kontynuowaniu jej komercyjnego sukcesu. Mniej koncertów pod ratuszem, za które płaci miasto. Ludzie powinni kupować bilety na jej wielki show w katowickim Spodku. Zaczynamy nagrywać nową płytę.
– Kto będzie następny?
Rinke Rooyens: Na razie nikt, bo chcę skoncentrować się tylko na Edycie. Nie myślę o tym, aby od razu brać wszystkich do siebie. Nie tędy droga. Rochstar Management ma być elitą. Nie chcę, aby artyści nagle zaczęli myśleć: „Idziemy do Rinke, on jest cudotwórcą”. Najpierw pokażemy nową Edytę, potem pomyślimy co dalej. Z ludźmi, z którymi pracuję, muszę czuć „chemię”.
– Rinke, jak rozumiesz słowo „kontrowersja”?
Rinke Rooyens: Kontrowersje są pożądane. Lubię je.
– Czym można Cię zaszokować?
Rinke Rooyens: W jakim sensie?
– Zbulwersować.
Rinke Rooyens: Pewnym podejściem do świata i innych ludzi. Takim „jestem najlepszy i już nie muszę się wcale starać”. Jak na holenderskiego aroganta jestem pełen pokory.
Sylwia Borowska / Party