Rinke Rooyens: Jestem już Polish!

Rinke Rooyens fot. KAPIF
Drażni go, kiedy ludzie mówią o nim: „były mąż Kayah”. Bo sam jest już sławny. Rinke Rooyens wie, jak wyprodukować telewizyjny hit. Czy sprawdzi się również jako menedżer gwiazd?
/ 19.10.2009 15:41
Rinke Rooyens fot. KAPIF
Robienie programów dla telewizji już mu nie wystarcza. Właśnie został menedżerem Edyty Górniak. Nikt tak jak Rinke Rooyens (39) nie zna show-biznesu „od podszewki”. Jest synem  reżysera i aktorki, był mężem piosenkarki. Dwanaście lat temu przyjechał do Polski, aby reżyserować program dla TVN „To było grane!”. Na planie poznał Kayah, z którą ma syna Rocha. To dla nich został w Polsce. Dziś zarządza dużą firmą Rochstar produkującą telewizyjne hity. Odniósł sukces, bo uważa, że nie ma pomysłu, którego nie da się zrealizować. Teraz, po przegranej Leo Beenhakkera, Rinke stał się jedynym Holendrem, który umie uszczęśliwić Polaków.

– Jest kilka mitów o Holendrach…
Rinke Rooyens:
Zaczynaj!

– Pierwszy, że są oszczędni, żeby nie powiedzieć skąpi.
Rinke Rooyens:
Nie jestem typowym Holendrem, bo nie urodziłem się jako syn mleczarza, ale wychowałem w świecie artystycznym, w którym wszystko było możliwe.

– Drugi: Holendrzy, którzy skolonizowali pół świata, są z natury aroganccy. Myślą, że mogą wszystko.
Rinke Rooyens:
To prawda. Tylko że ja nie traktuję Polski jak kolonii. Po prostu przyjechałem tutaj we właściwym momencie. Rynek mediów rozwijał się wtedy w tempie ekspresowym i ja do tego ekspresu wskoczyłem. No i zakochałem się w Kasi, a potem urodził się Roch.

– Trzeci: Holendrzy szukają żon w krajach katolickich, gdzie czeka się w domu na męża z zupą.
Rinke Rooyens:
Jaka Polka gotuje pomidorową z ryżem w ciągu dnia? Przecież w tym czasie pracuje! To są bajki. Jak chcesz żyć w bajce, to sam musisz sobie ją stworzyć.

– Holendrzy podobno nie mają nic do ukrycia, dlatego nie wieszają firanek w oknach.
Rinke Rooyens:
To prawda.

– A co mają Polacy w oknach?
Rinke Rooyens:
Kraty. I okna są za małe.

– Czy bardziej tęsknisz za Holandią, będąc w Polsce, czy za Polską, kiedy jesteś w Holandii?
Rinke Rooyens:
Kiedy ląduję na Okęciu, to czuję się jak w domu. Ja już jestem Polish. W Holandii nic mnie nie trzyma. Tutaj jest moja firma i mój Roch. Ostatnie pięć lat wynajmowałem dom na Ibizie, ale kończę z tym, bo odkryłem Narew. Wspaniałe miejsce, podobne do tego, w którym mieszkałem kiedyś z ojcem. Spokój i cisza.

– Co wiedziałeś o Polsce, kiedy jechałeś do niej 12 lat temu?
Rinke Rooyens:
Wałęsa. Ghandi tamtych czasów. I żelazna kurtyna, co nigdy opaść nie miała, a jednak opadła. W 1984 roku miałem 13 lat i zrobiłem gazetkę o Polsce. To była jedyna praca domowa, jaką w życiu odrobiłem. W szkole byłem leniwy i nauka mało mnie interesowała. Popatrz! (Rinke podaje mi kilka stron zapisanych koślawym pismem, z doklejonymi wycinkami zdjęć z gazet z tamtych czasów, a na nich Wałęsa, papież i znak Solidarność – przyp. red.). Widzisz, tutaj flaga polska jest odwrotnie, bo czerwono-biała, a tego tira pakowałem z kolegami. To były dary dla Polski: jedzenie i ubrania.

– Twoje pierwsze słowa wypowiedziane po polsku to...
Rinke Rooyens:
Gwóźdź i młotek. Polskiego nauczyłem się od górali, którzy budowali dom dla Kasi. Wcześniej próbowałem robić kurs językowy, ale nic z tego nie wychodziło. Ja jestem praktyk. Nauka z książki mi nie idzie.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Panie prezesie, czy w Holandii zaszedłby Pan równie daleko?
Rinke Rooyens:
O nie, tamten rynek medialny jest o wiele mniejszy. Za ciasno, żeby zrobić miejsce dla kogoś nowego. Kiedy przyjechałem tutaj w 1997 roku, miałem nieograniczone możliwości. Wszystko zaczynało się rozkręcać. Na początku miałem większe szanse w telewizjach komercyjnych, bo publiczna w ogóle nie chciała ze mną rozmawiać. Byłem dla niej zbyt nowoczesny. Do dziś jeszcze czasami słyszę: „Rinke, zrób krok do tyłu”. Bo jestem zawsze dwa do przodu. Można powiedzieć, że urodziłem się w telewizji, bo mój ojciec w latach 70. i 80. robił wielką karierę jako reżyser najlepszych holenderskich programów. Znał Endemol, który wyprodukował m.in. „Big Brothera”, „Bar” czy „X-factory” na długo przed tym, zanim wszedł on ze swoimi pomysłami do Polski. Wiesz, jak ktoś miał sto lat temu piekarnię, to dziś jego dzieci robią ciastka. A ja po ojcu robię telewizję.

– Co jeszcze odziedziczyłeś po ojcu?
Rinke Rooyens:
Życie to wielki krąg. Kiedy mówisz, że nie będziesz powtarzać błędów rodziców, one potem jakoś same „przyklejają się” do ciebie. Na pewno nigdy nie chciałbym, aby mój syn powiedział: „Tata nie miał dla mnie czasu”. Na szczęście Roch widzi, że ma w rodzicach przyjaciół. Moja mama była aktorką, a tata megareżyserem. Mama zawsze głaskała mnie po głowie i mówiła: „Rinke jest jak kot, co zawsze spada na cztery łapy”. Ojciec z kolei rozliczał z wyników w szkole. Trochę się go bałem. Kiedyś myłem na ulicy samochody, żeby kupić bilet i pojechać do Kolonii, gdzie robił program. Stałem pod wozem transmisyjnym i czekałem, aż skończy. Nie mógłbym wpaść do środka i krzyknąć: „Cześć tata, jestem!”. Nie mieliśmy tak bliskich relacji.

– Czy chciałeś mu coś udowodnić, zostając reżyserem?
Rinke Rooyens:
Chciałem zobaczyć w jego oku ten sam błysk, co u mamy. Ona podziwiała mnie i akceptowała bezgranicznie. W dniu 13. urodzin poszedłem specjalnie dla niej na casting do spektaklu „Civil Wars” Roberta Wilsona. To miała być opera trwająca 24 godziny, której fragmenty pokazywano potem na otwarciu igrzysk w Los Angeles. Idąc na przesłuchanie, byłem wyluzowany. W ogóle mi na tym nie zależało i pewnie dlatego wypadłem rewelacyjnie, bo dostałem jedną z głównych ról. Zagrałem Jasia Fasolę.

– Chciałeś być aktorem?
Rinke Rooyens:
Łatwo mi to przychodziło. Mama była zachwycona, a ja do końca nie wiedziałem, w czym biorę udział. Kiedy po premierze spektaklu Wilsona podchodzili do nas ludzie z gratulacjami, mama promieniała, a ja się niecierpliwiłem. Rzucałem szybko: „Dziękuję, dziękuję, ale ja już muszę lecieć”. Bo w holu teatru był salon gier z fliperami i uciekała mi kolejka do automatu. Dzięki mamie, która dużo występowała, znam każdy teatr w Holandii. Widziałem, że aktorstwo to nie tylko oklaski, ale też ciężki kawałek chleba. Wtedy bogiem w teatrze był reżyser. Potem wszystko się zmieniło i dziś bogiem jest producent. To on rozdaje karty.


– Dlatego zostałeś producentem?
Rinke Rooyens:
Szybciej od ojca zrozumiałem, że telewizja to biznes. Na początku sam się buntowałem, jak miałem pokazać w programie
produkt sponsora, a dzisiaj zastanawiam się, jak go pokazać, żeby nie bolało. Tata jest wizjonerem w sztuce, ja jestem też w biznesie. Chcę teraz nawet inwestować w jego pomysł, coś w rodzaju krzyżówki telewizyjnej. Niedawno ojciec spędził u mnie sześć dni. Do tej pory widywaliśmy się sporadycznie w Holandii. Miałem więc tremę przed jego przyjazdem, myślałem, co to będzie. A to zleciało, nie wiem kiedy. On się zmienił, ja chyba też jestem spokojniejszy. Kiedyś on był słońcem, wokół którego wszystko musiało się kręcić. Dziś jest już raczej księżycem.

– A wokół czego kręcisz się Ty?
Rinke Rooyens:
Dla mnie to Roch jest całym światem. Kiedy siedziałem z nim w domu, czułem, że jestem farciarzem. Kto ma to szczęście być przy swoim dziecku tyle czasu? Nosiłem chustę z Rochem na brzuchu i wszędzie razem chodziliśmy. Piękne.

– Czego najbardziej będziesz się bał jako ojciec, kiedy Roch wejdzie w okres dojrzewania?
Rinke Rooyens:
Że on mi nie zaufa i zacznie kłamać. Chciałbym, żeby zawsze przychodził do ojca z tym, co go gryzie. Żeby traktował mnie jak partnera. Pewnie zacznie mieć swoje sekrety, będzie się wstydził, ale chciałbym, żeby czuł, że i tę barierę możemy wspólnie pokonać. Znam mało ludzi, którzy mieli taką wolność w młodości jak ja. Skręcałem równie często w dobrą, jak i w złą stronę. Z każdego doświadczenia wyciągnąłem lekcję.

– Podobno wściekasz się, kiedy słyszysz: „Rinke to imprezowicz i playboy”?
Rinke Rooyens:
Alkohol nie daje nic oprócz problemów. Często pracuję z kobietami i wystarczy, że jedna z nich stanie obok mnie, a od razu mówią, że mamy romans. Dziennikarze nawet sami w to nie wierzą, ale piszą inaczej, bo prawda popsułaby ich pracę.

– Twoją pierwszą klientką i artystką w nowo powstałej spółce córce Rochstar Management jest najbardziej kapryśna i wymagająca artystka polskiej estrady…
Rinke Rooyens:
Dobrze, co nie?

– Nie boisz się Edyty Górniak?
Rinke Rooyens:
Nie, bo praca dla niej to wyzwanie. Chcemy, aby Edyta wreszcie znalazła się na miejscu, które się jej należy. To prawdziwa gwiazda i chciałbym sprawić, aby praca zawsze przynosiła jej radość.

– Czym ją przekonasz?
Rinke Rooyens:
Tym, że chcę to robić z dobrej woli. Ona wie, że nie chcę jej wykorzystać. Bo jak Edycie będzie dobrze, to i mnie będzie. Obojgu nam zależy na kontynuowaniu jej komercyjnego sukcesu. Mniej koncertów pod ratuszem, za które płaci miasto. Ludzie powinni kupować bilety na jej wielki show w katowickim Spodku. Zaczynamy nagrywać nową płytę.

– Kto będzie następny?
Rinke Rooyens:
Na razie nikt, bo chcę skoncentrować się tylko na Edycie. Nie myślę o tym, aby od razu brać wszystkich do siebie. Nie tędy droga. Rochstar Management ma być elitą. Nie chcę, aby artyści nagle zaczęli myśleć: „Idziemy do Rinke, on jest cudotwórcą”. Najpierw pokażemy nową Edytę, potem pomyślimy co dalej. Z ludźmi, z którymi pracuję, muszę czuć „chemię”.

– Rinke, jak rozumiesz słowo „kontrowersja”?
Rinke Rooyens:
Kontrowersje są pożądane. Lubię je.

– Czym można Cię zaszokować?
Rinke Rooyens:
W jakim sensie?

– Zbulwersować.
Rinke Rooyens:
Pewnym podejściem do świata i innych ludzi. Takim „jestem najlepszy i już nie muszę się wcale starać”. Jak na holenderskiego aroganta jestem pełen pokory.                                 

Sylwia Borowska / Party

Redakcja poleca

REKLAMA