Tak. Gospodarstwo, w którym mieszkam, należało wcześniej do dwóch braci. Sąsiedzi nazywali ich mazurskimi diabłami, bo podobno mieli nadzwyczajne możliwości. Gdy któregoś dnia krowa jednego z gospodarzy ugrzęzła w bagnie, cała wieś nie mogła jej wyciągnąć, a oni w mig załatwili sprawę. Teraz jednego z nich spotykam w moim domu.
To znaczy?
Wieczorami zamyka mi drzwi albo huśtając lampą naftową, pokazuje mi, że pora spać. Widzę czasami jego cień, gdy przechodzi z kuchni do salonu.
Nie boi się pan?
Nie mam czego. Moje gospodarstwo funkcjonuje o wiele lepiej niż za jego rządów, więc może się tylko cieszyć (śmiech). Kupowałem tę posiadłość, w stanie kompletnej ruiny. Od razu sobie postanowiłem, że stworzę tu żywe gospodarstwo, w którym będzie szczekało, piało i beczało.
Dotrzymał pan słowa. Dwa lata temu pana gospodarstwo agroturystyczne zostało uznane za najpiękniejsze w kraju. Przyjmuje pan letników?
Tak, ale mam wypełnione już całe wakacje i przyszłe również. Jeśli ktoś raz do mnie trafi, rezerwuje sobie kolejny termin. A miejsc jest niewiele. Znamy się z moimi gośćmi. Posiłki, które nierzadko sam dla nich przyrządzam, są z warzyw rosnących w moim ogródku i z mleka od moich kóz.
Umie pan doić kozy?
No jasne, żaden problem. Ja w ogóle bardzo lubię pracować przy zwierzętach. Nie przeraża mnie nawet wyrzucanie gnoju ze stajni. Mam konie, kozy, psy, koty i kury.
Sam urządzał pan dom?
Tak. Marzyłem, aby odtworzyć tu klimat mojego rodzinnego domu. Mam rzeczy, z którymi była związana moja mama i one są dla mnie najcenniejsze. Bo czym jest dom? Dom to są rodzice, szczęśliwa rodzina. Ja miałem taką rodzinę. Spotykaliśmy się codziennie przy obiedzie i przy kolacji, planowaliśmy wycieczki, wakacje. I nagle to wszystko się urwało.
To znaczy?
Gdy miałem 16 lat, zmarła moja mama. Wkrótce ojciec poznał kobietę, która po prostu okradła go z rodziny. Odsunęła go od dzieci, tłumacząc, że my jesteśmy już dorośli, że go nie potrzebujemy, choć wcale tak nie było. To był dla mnie wstrząs, potworny okres w moim życiu.
Dlatego rzucił pan szkołę?
Wybrałem wtedy taniec. Stałem się tzw. uczniem-ciułaczem, któremu zależy tylko na tym, żeby wyjść na tróje. I kiedy już po studniówce zginął dziennik, nie byłem w stanie zdawać ze wszystkiego egzaminów. Nie poszedłem więcej do szkoły. Podpisałem kontrakt i tańczyłem do kotleta.
W końcu jednak zdał pan maturę?
Tak. Sześć miesięcy wystarczyło, żeby zastanowić się nad życiem i ponownie stawić mu czoło. Zmieniłem szkołę i zdałem maturę. Potem skończyłem też studia.
I w końcu wybaczył pan ojcu?
Nie widziałem go przez kilka lat. Dopiero przed jego śmiercią nieco się zbliżyliśmy. Wtedy już był ze mnie dumny. Gdy odszedł, znalazłem album z wycinkami z gazet o mnie. Przez lata zbierał je po cichu, ale nigdy mi o tym nie powiedział. Myślę, że w końcu pogodził się z tym, że nie chciałem zostać, jak on, weterynarzem.
Dlaczego pan nie chciał?
Teraz myślę, że nie byłoby to złe (śmiech), bo kocham zwierzęta. Ale odkąd w VIII klasie odkryłem, że uwielbiam taniec, wiedziałem, że tylko to chcę robić w życiu.
Jak pan to odkrył?
Zwyczajnie, pierwszy raz w życiu poszedłem na dyskotekę i oszalałem na punkcie tańca. Chyba po prostu miałem go we krwi. Pamiętam, jak na imprezach rodzinnych mama prosiła: Piotruś, pokaż, jak tańczysz twista, i już było fajnie.
Dlatego sukcesy przyszły szybko…
Tak, najpierw tańczyłem w olsztyńskim zespole Miraż, później zająłem się choreografią tańca, czyli wymyślaniem układów, które przekazują treść, emocje. Stworzyłem wiele baletów, spektakli dla teatrów tańca i musicali, m.in. słynne „Chicago”.
Praca zastąpiła panu rodzinę?
Przez wiele lat była całym moim życiem. Ale w pewnym momencie pomyślałem: zaraz, zaraz, musisz się gdzieś zakotwiczyć człowieku. I wtedy postanowiłem kupić to gospodarstwo i stworzyć tu swój dom. Jest przeładowany bibelotami, m.in. aniołami, które zbieram od 18. roku życia. Najpiękniejszego dostałem ostatnio od Beaty Tyszkiewicz.
W wakacje ma pan urlop od „Tańca z gwiazdami”. Podobno teraz tańczy pan „z garami”?
(śmiech) Rzeczywiście, we wrześniu ukaże się moja książka „Taniec z garami”. Bo gotowanie to moja kolejna pasja.
Co pan gotuje?
Moją specjalnością są zupy przyrządzane ze świeżych warzyw. Uwielbiam szczawiową, buraczkową, z pokrzywy...
Z pokrzywy?
Tak, to pyszna zupa o słodko-kwaśnawym smaku, a robi się ją podobnie do szczawiowej. W mojej książce jest kilka wersji tej zupy, m.in. wykwintna z rodzynkami i chłopska z ziemniakami.
Co jeszcze będzie w tej książce?
Trochę historii na wesoło z mojego życia, trochę zakulisowych plotek z „Tańca z gwiazdami”. No i przede wszystkim przepisy, m.in. na pyszny rosół miętowy.
Pana dom pachnie obiadem, czy nie brakuje panu kogoś, z kim można zjeść ten obiad?
Ja po prostu swoje najlepsze lata przetańczyłem. Teraz jak chłopak skończy szkołę, idzie na studia, ma dziewczynę i myśli o tym, żeby się ożenić, mieć pracę i dom. Ja miałem inny system wartości. Ponieważ sięgnąłem tak blisko dna, musiałem powiedzieć sobie, że się odbiję i będę najlepszy. I to zabrało mi wiele lat.
Zdarza się, że żałuje pan tych „przetańczonych lat”?
Nie. Taniec dał mi siłę, zrobił ze mnie człowieka. Teraz jest mi dobrze tak, jak jest. Uwielbiam swój dom. On jest jak sanatorium, leczy każdy smutek. Na co dzień pracuję w Warszawie, m.in. prowadzę zajęcia z 7-krotnym mistrzem Polski, zespołem Kamion Dance, ale staram się być w domu chociaż raz w tygodniu.
Gdzie pan mieszka w Warszawie?
Wynajmuję pokój u babci mojego tancerza, która mi matkuje.
Brak mamy ciągle doskwiera?
A możliwe, żeby nie?! Matkę się ma do końca życia w sercu. Obserwuję panią Marię, która ma synów starszych ode mnie i oni codziennie meldują się jej telefonicznie. Pytają: Mamo, co u ciebie słychać, doradź, zrobić tak czy tak. Takiej matki brakuje mi przez całe życie.
Rozmawiała Monika Wilczyńska
Fot: Robert Wilczyński
Źródło: "Przyjaciółka"