Pierce Brosnan - życie po Jamesie Bondzie

Pierce Brosnan fot. ONS.pl
Producenci zadecydowali, że już więcej nie będzie Jamesem Bondem. On jednak nie załamał się, przeciwnie - wreszcie poczuł się wolny.
/ 10.05.2019 14:05
Pierce Brosnan fot. ONS.pl

W tym roku skończył 53 lata i rozpoczął życie na nowo. Pożegnał się z agentem 007 i udowodnił, że przekonywająco umie zagrać nie tylko angielskich dżentelmenów. Krytycy jego najnowszą rolę w filmie „Kumple na zabój” uznali za najlepszą w dotychczasowej karierze. Izie Bartosz Brosnan opowiedział, jak udało mu się odzyskać radość życia.

Wyciągnięty podkoszulek, czarne luźne spodnie i długa siwa broda. Ten Pierce Brosnan, który przyszedł na wywiad do jednego z nowojorskich hoteli, w niczym nie przypominał Jamesa Bonda. „Nieźle wyglądam, co?”, zapytał na dzień dobry, puszczając oko. Trudno było nie przytaknąć. Kiedy teatralnym ruchem a la Bond poprawił sobie włosy, w głos zaśmiał się nawet jego agent. Aktor zawsze słynął z wielkiego poczucia humoru. I z dystansu do siebie. Nie zmieniły tego nawet trudne życiowe doświadczenia, takie jak śmierć pierwszej ukochanej żony Cassandry Harris w 1991 roku. Dziesięć lat później aktor znowu wziął ślub. Jego wybranką została dziennikarka telewizyjna Keely Shaye Smith. Mają dwóch synów – dziewięcioletniego Dylana i czteroletniego Parisa. Wydawało się, że w życiu ma już wszystko: udaną karierę i wspaniałą rodzinę. W ubiegłym roku jednak dużo się zmieniło. Producenci filmu o Jamesie Bondzie podziękowali mu za współpracę. A on przeżył szok. Był wściekły i długo nie mógł pogodzić się z tym, że ludzie, których uważał za swoich przyjaciół, pozbywają się go z dnia na dzień. Ale z czasem nauczył się żartować z tej sytuacji. Teraz, opowiadając o swoim najnowszym filmie „Kumple na zabój”, zapewnia, że zaczął nowe życie. „Nie myślę już o Bondzie”, mówi. Na pytanie obsługi hotelu, czego się napije, chwilę milczy. Potem uśmiecha się: „Poproszę martini. Wstrząśnięte, nie mieszane”.

Iza Bartosz: – Ile kobiet mieszka w Pana domu?
Pierce Brosnan: Hmm... to pytanie to z pewnością jakiś podstęp. Tylko jaki?

– Nawiązuję do wywiadu, jakiego udzielił Pan amerykańskiemu „Playboyowi”: „W moim domu mieszkają cudowne kobiety – syreny. Dbają o to, żebym miał co jeść i pić. Kiedy jestem sam, mówię im: »Podejdźcie do mnie i zdejmijcie ubrania, dziewczyny«. Mogę zabawiać się z nimi do woli. Moja żona zapewniła mnie, że nie ma z tym żadnego problemu”.
O mój Boże, dlaczego?! Dlaczego nie potrafiłem się wtedy powstrzymać i otworzyłem usta?!

– Teraz musi Pan zdradzić swoje sekrety.
No dobrze. Powiem, jak na spowiedzi. Mieszkam z żoną, a oprócz niej w sąsiednich pokojach śpią... Heidi, która dba o to, żebyśmy mieli co jeść i pić, i niania, która troszczy się o nasze dzieci.

– To wszystko?
Niestety. Prawda jest okrutna (śmiech).

– Większość Pana fanów potraktowała to wyznanie jako dowód na kryzys wieku średniego, który Pan przeżywa. Czuje się Pan staro?
Zupełnie nie! Mam oczywiście świadomość, że nie jestem już 24-letnim młodzieńcem, ale nie mam żadnego problemu z tym, że skończyłem 53 lata.

– Za to producenci filmów o Jamesie Bondzie najwyraźniej mieli problem z Pana wiekiem. Stwierdzili przecież, że jest Pan za stary na to, żeby po raz kolejny wcielić się w rolę agenta 007.
Jestem przekonany, że to nie mój wiek był tutaj największą przeszkodą. Nie chcę jednak dywagować na temat tego, dlaczego podjęli taką, a nie inną decyzję. Już dosyć się nad tym zastanawiałem.

– Był Pan bardzo rozżalony...
To prawda. Byłem rozczarowany. O tym, że nie będę już więcej Jamesem Bondem, dowiedziałem się, kiedy razem z rodziną spędzałem wakacje na wyspach Bahama. Kompletnie się tego nie spodziewałem i przez kilka pierwszych dni najzwyczajniej w świecie nie mogłem w to uwierzyć. A potem zrozumiałem, że oto nadszedł nowy rozdział i dla Jamesa Bonda, i dla Pierce’a Brosnana.

– Czuł Pan satysfakcję, czytając w prasie niepochlebne opinie na temat Daniela Craiga? Wielbiciele serii o Bondzie założyli nawet stronę internetową, na której zamieścili apel do producentów o zwolnienie Craiga z pracy.
Nie czułem satysfakcji. Uważam, że to niesprawiedliwe dla Daniela. Znam go i wiem, że jest doskonałym aktorem.

– Po ogłoszeniu decyzji producentów nie bał się Pan o swoją karierę? O to, że już nigdy nie dostanie Pan ciekawej roli?
Na początku się bałem. Z czasem jednak poczułem, że to dla mnie wielka szansa. Poczułem się wolny. Zrozumiałem, że teraz nic mnie nie zatrzymuje, że w końcu mogę zagrać kogoś zupełnie innego niż James Bond.

– I zdecydował się Pan zagrać Juliana, płatnego zabójcę, który przeżywa załamanie nerwowe. Po premierze komedii „Kumple na zabój” krytycy uznali, że to Pana najlepsza rola. Zgadza się Pan z tym?
Nie lubię takich podsumowań. Jestem przywiązany do większości swoich bohaterów i myślę, że nie można łatwo ocenić, który z nich był najlepszy. Jedno jest pewne: Julian jest zupełnie inny niż moje pozostałe kreacje. Kiedy w ręce wpadł mi scenariusz Richarda Shepharda, pomyślałem sobie: „Boże, dziękuję Ci za to, że są na świecie ludzie, którym do głowy przychodzą tak świetne pomysły”. Ta opowieść to było dla mnie coś niezwykłego. Przełom. Poczułem, że znowu zaczynam odzyskiwać siły.

– Widzom kojarzy się Pan z dżentelmenem, który waży każde słowo, jest nienagannie ubrany i niezwykle przystojny. Julian jest zaprzeczeniem tego wszystkiego. Jak przygotowywał się Pan do roli?
Przede wszystkim chciałem zrozumieć, co czuje ktoś taki jak Julian. W Los Angeles znalazłem świetną kobietę, która pracuje jako psycholog kryminalny. To ona pomogła mi najbardziej. Później zostały już szczegóły: sam wpadłem na to, żeby zapuścić wąsy. Pomyślałem sobie, że Julian powinien mieć też inny akcent. Jeden z moich przyjaciół, który jest z Bostonu, mówi z takim specyficznych zaśpiewem. Najpierw byłem przekonany, że to jak ulał pasuje do Juliana. Potem jednak zdecydowałem się na akcent brytyjski, ale taki, jakim posługują się rdzenni londyńczycy. No i nie wyobrażałem sobie, że Julian miałby nosić coś innego niż klasyczne kowbojki.

– Film kręcony był w Meksyku. Polubił Pan to miasto?
Bardzo, choć trochę bałem się tam jechać. Kilka dni przed moim wyjazdem w „Los Angeles Times” ukazał się duży artykuł na temat porwań w Meksyku. Z tekstu wynikało, że co roku dochodzi tam do kilku tysięcy takich przestępstw. Kiedy to przeczytałem, trochę się przeraziłem i zrobiłem wszystko, żeby gazeta nie wpadła w ręce mojej żony. Ale ona kupiła sobie własny egzemplarz i potem odbyliśmy poważną rozmowę na temat moich zawodowych planów. Na szczęście okazałem się nieatrakcyjnym łupem dla porywaczy i mogłem spokojnie wrócić do domu.

– Gdzie mieszka Pan na stałe?
W Malibu, w Kalifornii. Mamy też dom na Hawajach i kursujemy między jednym miejscem a drugim. Wszystko zależy od tego, co dzieje się w moim życiu zawodowym i gdzie akurat kręcę film.

– A więc walizki macie ciągle spakowane?
Oj tak. To dobre określenie dla naszego stylu życia. Oprócz wędrówek między naszymi domami często całą rodziną przemieszczamy się z planu na plan. Zależy mi na tym, żeby żona z synami odwiedzała mnie, gdy pracuję. Nie wyobrażam sobie długich rozstań z nimi.

– Jest Pan rodowitym Irlandczykiem. Po 23 latach życia w USA zdecydował się Pan przyjąć amerykańskie obywatelstwo. Dlaczego?
Bo chciałem wziąć udział w wyborach prezydenckich i zagłosować przeciwko George’owi Bushowi. To był główny powód. Bo tak naprawdę w głębi serca ciągle czuję się Irlandczykiem.

– Irlandczycy słyną z tego, że są bardzo rozrywkowi. A Pan jest chyba raczej domatorem?
Moi rodacy uwielbiają spędzać czas z przyjaciółmi, ale ja też to lubię. Wieczorne kolacje na świeżym powietrzu w dobrym towarzystwie – nie ma nic przyjemniejszego. I wcale nie koliduje z moją potrzebą spędzania czasu z rodziną.

– Jak wygląda Pana wymarzony dzień?
Kiedy jestem w domu, przyrządzam synom śniadanie, odwożę ich do szkoły, a potem spędzam czas z żoną. Uwielbiam takie leniwe dni, kiedy możemy po prostu pospacerować, porozmawiać o życiu, napić się wina i nigdzie się nie spieszyć.

– Taka będzie Pana emerytura?
Nie wyobrażam sobie, że kiedykolwiek pójdę na emeryturę. Obawiam się, że nie wiedziałbym wtedy, co ze sobą począć. Uwielbiam grać i muszę mieć przed sobą ciągle nowe wyzwania. Tylko wtedy czuję, że naprawdę żyję. Najbardziej wdzięczny jestem losowi za to, że tak długo pozwolił mi pozostać w branży. Mam nadzieję, że życie dalej będzie dla mnie tak łaskawe, bo to aktorstwo jest moją największą pasją.

– Nie ma Pan innych zainteresowań?
Oczywiście, że mam. Uwielbiam malować i robię to, kiedy tylko mam trochę czasu.

– Co Pan maluje?
Pejzaże. Wielką frajdę sprawia mi zabawa kolorami. Pasjonują mnie impresjoniści: Matisse, Renoir, Kandinski.

– Dużo w Panu spokoju, harmonii. Wydaje się Pan pogodzony ze sobą i z tym, co wokół. Czy zdarzyło się w Pana życiu coś, czego Pan żałuje?
Myślę, że zgrzeszyłbym, narzekając na cokolwiek. Mam wspaniałe życie i nie zamieniłbym go na żadne inne. Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać aktorem – udało się. A za kilka godzin znowu będę w swoim domu. Tam czeka na mnie najpiękniejsza kobieta na świecie. Razem pójdziemy na plażę i przytuleni będziemy mogli podziwiać zachód słońca. Czy może być coś bardziej romantycznego? Muszę tylko coś zrobić z tą brodą. Moja żona twierdzi, że zarośnięty bardziej przypominam Saddama Husajna niż jej męża. Już kilka razy mnie pytała, kiedy znowu będę wyglądał jak facet, którego poślubiła.

Rozmawiała Iza Bartosz/ Viva!