Myślę, że w sercu jestem nastolatką, a w głowie już jestem kobietą (śmiech). Czuję się szczęśliwa, znów mam uśmiech na twarzy, siłę i chęci do zdobywania świata, rozwijania się i zarażania tą energią innych. Jestem teraz w Los Angeles. Na razie odpoczywam, przechadzam się po
Runyon Canyon, jeżdżę rowerem po plaży, dużo śpię. Ale to tylko cisza przed burzą… Ruszam do dalszej pracy. Za kilka dni nagrywam kolejny teledysk i szukam inspiracji, dużo piszę, zbieram materiał na nową płytę.
Jesteś zachłanna na wyzwania?
Na pracę jestem. Ale to nie znaczy, że nigdy nie wypoczywam. Po spacerze poszłam na lunch – moje ulubione spaghetti z sosem truflowym, a później do kina z przyjaciółmi. W LA mieszka moja przyjaciółka – też piosenkarka, wyglądamy inaczej, ale psychicznie jesteśmy jak bliźniaczki. Tydzień temu odwiedziłyśmy jej rodziców w Hamptons, w Nowym Jorku. Taki czas był mi potrzebny. Czułam, że muszę odreagować ostatnie intensywne cztery miesiące.
To znaczy, że już wróciłaś do żywych po swojej nieszczęśliwej miłości?
Wróciłam z miejsca, do którego nigdy nie chciałabym się cofnąć. Ale to za mną. Przyjaciele mówią, że już od dawna nie widzieli mnie w tak dobrym nastroju, wyluzowanej, cieszącej się życiem. Fajnie usłyszeć takie komentarze.
Stosowałaś jakąś kurację? Co pomaga?
Wszystko. Poznawanie ludzi, powrót do rzeczy, które kiedyś sprawiały przyjemność. Głównie moja praca, czyli muzyka. Nie mogę się doczekać, aż znajdę się znów w studiu i będę mogła te emocje wyrzucić z siebie na papier. Nie ukrywam też, że bardzo pomógł mi natłok zajęć przy programie „X Factor” – za tę szansę będę wdzięczna panu Edwardowi Miszczakowi do końca życia. Od razu nabrałam energii i w tym samym czasie zamknęłam ciągnący się temat mojej debiutanckiej płyty. Spełniło się więc największe moje marzenie.
To jest właśnie ta płyta, o której mówiłaś mi dwa lata temu – „Globetrotter”?
Dokładnie ta sama, ale nosi inny tytuł „Trip”. Pytałaś, co pomaga na złamane serce. U mnie oprócz muzyki były to podróże. Przez ostatnie pół roku zwiedziłam Londyn, Paryż, Nowy Jork, Szwajcarię. Siedzenie w domu, patrzenie w ściany i zamartwianie się nie pomoże. Pomagało mi też chodzenie do teatru i do filharmonii, na które wcześniej nie miałam czasu. Teraz okazuje się, że jakoś czas jest na wszystko.
Ciebie ciągle nosi po świecie. W ilu krajach byłaś?
Nie liczyłam, ale w wielu. Kocham podróżować. Jestem kombinacją anemii i ADHD. Z jednej strony ciągle gdzieś jeżdżę, a z drugiej – szybko wytracam energię i wtedy muszę się resetować. Ale nie pozwalam sobie za długo się lenić. Mam poczucie, że jeśli coś odłożę na później, już mi się to nie przytrafi. Wyznaczam sobie kolejne zadania do spełnienia, bo czas ucieka.
Podróże to nauka życia?
Ogromna. Dzięki podróżom uczę się innych kultur, poznaję inne religie. One dają mi dystans do siebie i pokorę. Wszystko jest w nich
nieprzewidywalne. Na przykład w Nowym Jorku wchodzę do klubu. Koleś wyglądający jak czekoladowy Johnny Depp mówi mi: „Cześć, jestem stylistą, mam jutro pokaz mody, jak chcesz, to przyjdź”. Przychodzę, mnóstwo pięknych ludzi, niesamowite stylizacje, zupełnie inny świat. Albo Nowy Jork – nie ten z Times Square, pełen turystów, brudu i hałasu, tylko na przykład Brooklyn – artyści, malarze, raperzy. Coś wspaniałego. Pomyślałam sobie: Boże, ilu ja jeszcze rzeczy nie widziałam, ilu nie odkryłam. A potem poszłam na
„Fuerza Bruta” – widowisko, które łączy w sobie wizualizację, akrobatykę, taniec, muzykę i śpiew. Byłam w szoku, zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Później pomieszkałam sama w Los Angeles. Dużo czasu spędziłam nad oceanem, siedziałam na plaży i patrzyłam w przestrzeń, tak po prostu w ciszy. Potrzebowałam jej. Kiedy wracałam do mieszkania, grałam i pisałam. Powstawały nowe utwory. Ważną podróżą była też Indonezja – nagrywałam tam program charytatywny z WWF – fundacją chroniącą prawa zwierząt. Tam przeżyłam coś, co będę pamiętać do końca życia. I z czego wyciągnęłam wnioski.
Jakie?
Że trzeba się cieszyć z każdej chwili, a nie zamartwiać i narzekać na wszystko dookoła. Byliśmy w slumsach zalanych przez wodę, kalosze mi przeciekły. Był 45-stopniowy upał. Masakra. Idę i myślę: Jakie to straszne. I widzę, że na kartonie siedzi mężczyzna. Uśmiecha się. Podchodzę, robię mu zdjęcia – fotografia to moja kolejna pasja poza muzyką – a on się do mnie szeroko uśmiecha. „Czemu się pan śmieje?”, pytam. „A czemu mam być smutny?”. „Nie wiem, niech się pan rozejrzy, gdzie pan żyje i co tu się dzieje”. A on na to: „Kochana, słońce świeci, ja jestem zdrowy, a teraz podeszła do mnie piękna kobieta i ze mną rozmawia. Czemu mam się smucić?”. Opadła mi szczęka. Człowiek żyje za dolara tygodniowo, mieszka w kartonowym domku zalanym wodą, śmierdzi, gorąco, a on patrzy w niebo i cieszy się z życia. Wtedy powiedziałam sobie: „Wracam do Polski, nagrywam płytę o radości, korzystaniu z życia i wdzięczności za wszystko, co się od niego dostało”. Wróciłam. Zaczęłam pracę i ta płyta stała się moją terapią.
A nie przyjaciele? I mama?
Nic tyle nie daje, co dojść samemu do pewnych wniosków. Oczywiście, że mogłam liczyć na wsparcie mamy. Okazało się, że łączy nas dużo więcej, niż myślałam. Na pierwszy rzut oka jesteśmy różne, ale dusze mamy takie same. I kiedy potrzebowałam wsparcia, jej słowa dodawały mi otuchy. Przyjaciele? Byli przy mnie cały czas. Mam tę samą grupkę przyjaciół już od wielu lat i oni są moją siłą. Każdy jest z innego świata i dzięki temu to tak dobrze działa. Jedna z moich przyjaciółek ma sklep z meblami, druga pracuje w firmie z suplementami diety. Z kolei mój przyjaciel studiuje prawo, lecz ostatnio postanowił, że będzie surferem. Poza tym uwielbia piłkę nożną i może zostanie trenerem. Kolejny ma już rodzinę – żonę, dziecko. Z nimi wszystkimi przyjaźnię się od podstawówki i liceum. Są wspaniali.
Podróżujesz, lecz w Kongo, u dziadków, jeszcze nie byłaś? Nie ciekawi Cię odkrywanie swoich korzeni?
Bardzo ciekawi. Czekam tylko na odpowiedni moment. Kilka razy już miałam jechać, ale ciągle coś staje na przeszkodzie. Chciałabym pojechać tam na dwa, trzy miesiące, poczuć ten klimat. To będzie dla mnie emocjonalna podróż, którą będę chciała podzielić się z kimś bliskim.
Masz dopiero 25 lat, a mówisz jak dojrzała kobieta.
Krysiu, to nic nowego… To samo mówiłaś przy naszym poprzednim wywiadzie (śmiech). Bo ja mam starą duszę i dużą świadomość przemijania. Od dziecka gaworzyłam jak „babka po przejściach”. Nie ukrywam jednak, że przez ostatnie dwa lata można było zaobserwować we mnie zmianę z dziewczynki w nieco starszą dziewczynkę. Widać to po oczach, po twarzy, ale też po tym, że mam dystans do siebie, do otoczenia i w ogóle jestem spokojniejsza. Wiem, że jeszcze przede mną długa droga, że jeszcze wielu rzeczy się nauczę, dowiem. Ale w moje 25. urodziny jakby mi spadła z oczu jakaś klapka. Jakbym narodziła się na nowo. Pomyślałam, że zmarnowałam dużo czasu. Za dużo. Bo w moim zawodzie 25 lat to już półmetek. Ale nie żałuję ani jednego momentu, ani jednej chwili, ani jednego płaczu. Może trochę tylko czasu, jaki na ten płacz poświęciłam. Za to teraz już wiem, na co zasługuję.
Cały wywiad z Patricią Kazadi znajdziecie w najnowszym numerze magazynu "Viva!" (16/2013)