Odszedł Pavarotti. Żył 71 lat. Przegrał walkę ze śmiertelną chorobą, która dręczyła go przez ostatnie miesiące. Uroczystości pogrzebowe przybrały we Włoszech charakter manifestacji narodowej, transmitowały je telewizje całego świata. Odszedł bowiem nie tylko wspaniały artysta, ale też najwybitniejszy Włoch naszej epoki. Żegnali go premier, prezydent, politycy, artyści i wielbiciele, listy kondolencyjne przysłali wielcy tego świata, nawet papież. Opłakiwał go cały świat. Miliardy wielbicieli jego talentu.
Poznaliśmy się w 1978 roku w Nowym Jorku. Ale oglądałem Pavarottiego już wcześniej na scenach świata. Widziałem historyczne przedstawienia z jego udziałem – w Metropolitan Opera w Nowym Jorku i w Lyric Opera w Chicago. Śpiewał „Toscę”, „Napój miłosny”, „Bal maskowy”, „Córkę pułku”, „Rigoletto”, „Ernani” i inne.
Wielokrotnie po tych występach spotykaliśmy się, zapraszał mnie na kolację, rozmawialiśmy godzinami. Pavarotti rzadko kiedy wracał do domu po przedstawieniu. Zwykle zabierał znajomych i przyjaciół na wino, kolację i rozmowy o życiu. Rzadko rozmawiał o muzyce, najchętniej zaś o tym, jakie życie jest piękne. Jak nikt potrafił je smakować!
Był królem życia! Tak zresztą sam o sobie mówił. Kochał świat, podróże, kobiety. Wielokrotnie okrążał kulę ziemską, a jego domem były teatry operowe całego świata. W te wielotygodniowe podróże zabierał ze sobą cały samolot ludzi, przyjaciół, kucharzy, nawet sprzątaczki. Kochał takie życie. Był niezwykle ciekawy tego, co się dzieje w każdym zakątku świata. Nie ukrywał swojej pasji kulinarnej, ważył ponad ludzką przyzwoitość. Ostrzegano go wielokrotnie, że powinien jednak poddać się kuracji odchudzającej – dla zdrowia, ale też dla lepszego samopoczucia. Zawsze przytakiwał i zapowiadał, że już niedługo zaczyna dietę, a następnie zamawiał podwójną kolację.
Te biesiady odbywały się często o świcie, bo przedstawienia w Metropolitan Opera zaczynają się o dwudziestej, a trwają około czterech godzin, z długimi przerwami na szampana. A przecież tuż po koncercie Luciano rozdawał setki autografów. Dopiero późną nocą zasiadał do stołu. Zwykle nie poprzestawał na jednej porcji.
Kiedy w 1995 roku przyjechał na jedyny występ do Warszawy, do Sali Kongresowej, miałem wielką przyjemność witać go na scenie, prowadzić relację z koncertu, nagrać dwa programy telewizyjne, a także prowadzić z nim konferencję prasową. Na widowni Sali Kongresowej zasiedli wtedy najwybitniejsi przedstawiciele świata polityki, kultury, nauki, dyplomacji, nawet Prezydent Rzeczypospolitej.
Koncert był wspaniały! Bisom nie było końca! Tą wizytą Pavarotti udowodnił, że wciąż niepodzielnie króluje w świecie śpiewu. Podczas jego pobytu w Warszawie wielokrotnie spotykaliśmy się na długie rozmowy w apartamencie hotelu Marriott. Potrafiliśmy się tak zagadać, że impresario Pavarottiego niepokoił się o jego głos. Przed występem powinien go oszczędzać, a nie gadać godzinami. Zdarzało się nawet usłyszeć reprymendę. Ale Pavarotti machał ręką, że mu rozmowa nie przeszkadza i kontynuował swoje opowiadania.
Najchętniej poruszanym tematem było życie Jana Kiepury – jego idola z czasów młodości, światowej sławy polskiego tenora. Pavarotti jako chłopiec miał w swoim zbiorze wiele nagrań Kiepury. Słuchając ich z najwyższym zachwytem, rozmyślał, że chciałby w przyszłości zostać równie wielkim śpiewakiem i, tak jak polski tenor, śpiewać na placach, dla tysięcy widzów, którzy biegli z różnych stron miasta, by posłuchać Mistrza. I faktycznie, doszło do podobnej sytuacji, już pod koniec życia Pavarottiego.
Stał się królem występów na otwartych terenach. Były to amfiteatry – jak Termy Carakalla w Rzymie, stadiony olimpijskie w San Francisco czy Los Angeles, Pola Marsowe w Paryżu, Central Park w Nowym Jorku, Hyde Park w Londynie i wiele innych podobnych miejsc na świecie. Na tych koncertach gromadziły się tłumy. A jeszcze więcej osób oglądało te koncerty w telewizji. Prowadziłem wszystkie polskie transmisje występów Luciano Pavarottiego. Zawsze wtedy podkreślałem, że to niezwykła chwila, że możemy jednocześnie łączyć się z całym światem. Jedni budzą się, inni kładą się spać, jeszcze inni jedzą obiad. Wszyscy jednak oglądają Pavarottiego. Dzięki tym występom Luciano udowadniał, że również śpiewak operowy może porwać tłumy, a piękne śpiewanie trafia do serca każdego człowieka, nawet tego, który nigdy nie był w operze.
Rozmawialiśmy wiele razy o jego dorastaniu i życiu prywatnym. Było to dla mnie niezwykle interesujące, bo chociaż o wielkim śpiewaku ukazało się dużo książek, jego życiorys owiany był mgiełką tajemnicy. Zapytałem go kiedyś, jak to się właściwie stało, że został śpiewakiem. Opowiedział mi wtedy o swoim ojcu. „Mój tata, Fernando, był piekarzem w Modenie”, zaczął swoją opowieść. Ja wydałem w tym momencie okrzyk. „Piekarzem? Ojciec Kiepury też był piekarzem! W Sosnowcu!” Pavarotti był zaskoczony, nie słyszał o tym. Powiedział zdziwionym głosem: „Bogusław, czy ty jesteś tego pewien?” A ja wiedziałem to na sto procent! Okazało się, że idol jego dzieciństwa miał ojca piekarza, podobnie jak on.
„Mój ojciec – mówił Pavarotti – poza piekarnią, miał też inne pasje, przede wszystkim śpiew. Był śpiewakiem amatorem, występował w chórze kościelnym i operowym w Modenie. Miał przepiękny tenorowy głos. Znacznie piękniejszy i bogatszy od mojego. Wielka to szkoda, że go nie kształcił”. Luciano opowiadał, że ojciec kolekcjonował płyty z nagraniami najwybitniejszych śpiewaków operowych. Ich dom rozbrzmiewał ariami z najpiękniejszych oper. Już jako dziecko znał wszystkie na pamięć. Odróżniał je po pierwszych dźwiękach, znał poszczególne interpretacje. Powiedział mi wtedy, że gdybym urodził się w ich domu, zostałbym śpiewakiem. „Kiedy jednak powiedziałem ojcu, że chcę śpiewać – ciągnął dalej Pavarotti – był temu przeciwny. Mówił, że milion osób ma piękny głos, milion osób uczy się śpiewu, a tylko jeden z nich osiąga sukces”.
Pavarotti śpiewał jako chłopiec w chórze kościelnym, wtedy jeszcze sopranem, i był przeciętnym śpiewakiem. Po mutacji zaczął śpiewać tenorem i też był przeciętnym tenorem. Ojciec powiedział, że nie ma on głosu, który warto byłoby dalej kształcić. Wtedy wkroczyła matka Luciana. Powiedziała, że kiedy jej syn śpiewa, czuje się do głębi poruszona, przeżywa szczególne emocje. Radziła mu mimo wszystko spróbować.
Zaczął uczęszczać na prywatne lekcje śpiewu. Równolegle studiował pedagogikę, a potem zaczął pracę w banku. Wszystkie zarobione pieniądze wydawał na kształcenie głosu. Po pewnym czasie odważył się stanąć do konkursu. Opera w Reggio Emilia ogłosiła, że główną nagrodą będzie debiut na tamtejszej scenie operowej. Tak naprawdę był to prowincjonalny teatrzyk, ale dla Luciana była to zapowiedź debiutu scenicznego. Był rok 1961. Pavarotti zaśpiewał i wyśpiewał pierwsze miejsce. Wtedy po raz pierwszy stanął na scenie. Zaśpiewał partię Rudolfa w „Cyganerii” Pucciniego. Ta rola będzie prowadzić go przez całe życie i przez wszystkie sceny operowe świata.
Zabawna historia wiąże się z ojcem Luciana, obecnym na widowni podczas tego pierwszego występu. Powiedział po zakończeniu: „No tak, był to sukces, publiczność biła brawo, ale Lauri-Volpi w tej roli był lepszy”. Potem z tą samą partią Pavarotti pojechał do Londynu, do Covent Garden Opera, odniósł ogromny międzynarodowy sukces. I znów ojciec, który był na widowni, skwitował: „No, świetnie, bardzo ładnie, ale Beniamino Gigli był znacznie lepszy w tej roli”. Kiedy Luciano wspominał tamte chwile, wzdychał, a potem dodał, że po występie w operze w San Francisco, też w „Cyganerii”, po sukcesie, po owacjach na stojąco, wysłał do nieobecnego wówczas na sali ojca telegram: „Wielki sukces, widownia oszalała, ale Caruso w tej roli był lepszy”.
Ojciec był jego najsurowszym i najserdeczniejszym krytykiem. Po występie w arcytrudnej roli w „Purytanach” na scenie Metropolitan Opera w Nowym Jorku przyszedł za kulisy i powiedział: „Nikt tego nie mógł zaśpiewać piękniej niż ty”.
Z „Cyganerią” zjeździł cały świat – Wiedeń, Paryż, Mediolan (La Scala), Nowy Jork, Australia. Zabawne, bo tuż przed największymi sukcesami, jako laureat konkursu, przyjechał z grupą młodych śpiewaków na występy do Polski. Nie do Warszawy, ale do Grudziądza, Włocławka, Torunia i Bydgoszczy. Niewiele osób o tym wie. Wtedy właśnie Luciano pokochał polską kuchnię, a szczególnie kotlet schabowy z kapustą. Wspominał mi o tym kotlecie po latach. Opowiadał, że tak bardzo smakował mu schabowy, że poprosił opiekunkę, by zamówiła mu kolejną porcję, bo on sam wstydził się poprosić.
Zwierzył mi się ze swoich osobistych przeżyć, kiedy przyjechał na koncert w Sali Kongresowej. Przez kilkadziesiąt lat był wierny jednej kobiecie, żonie, z którą miał trzy córki. I nagle zakochał się w swojej sekretarce, młodszej o 35 lat Nicoletcie. Powiedział wtedy: „Wiesz, jak we Włoszech trudno się rozwieść? Ale postanowiłem to zrobić. Ta miłość była ogromna, wiedziałem, że trzeba o nią zawalczyć. Chcę poślubić kobietę, którą pokochałem”. Wkrótce potem rozwiódł się z żoną i poślubił tę młodą dziewczynę. Miał z nią kolejną córkę, obecnie czteroletnią. Nicoletta była niezwykle troskliwa. Dbała o niego do końca.
Pavarotti był „dużym dzieckiem”. Dużym, bo 130-kilogramowym mężczyzną o subtelnej duszy. Kiedy wychodził na estradę, rozkładał szeroko ręce i uśmiechał się do publiczności. Robił taki gest, jakby chciał całą widownię objąć, przycisnąć do serca i ucałować. I już wszyscy należeli do niego, a nie zaśpiewał jeszcze ani jednego dźwięku. Widownia oddychała tak, jak on sobie życzył, uwielbiała go. Pavarotti w zamian czarował ich niewyobrażalnym pięknem swego głosu!
Śpiewał przepięknym, a niektórzy twierdzą, że najpiękniejszym głosem, jaki słyszeliśmy na przestrzeni ostatnich lat. Głosem miękkim i delikatnym, a zarazem mocnym i donośnym. Jego głos przebijał się przez największe orkiestry! Był rozpoznawalny już po kilku pierwszych dźwiękach! Taką cechą może poszczycić się niewielu śpiewaków. Reprezentował styl i prawidła włoskiej szkoły belcanto. Był artystą niezwykłym! Nie pozostawił żadnego następcy. Wieki upłyną, zanim pojawi się taki drugi artysta.
BOGUSŁAW KACZYŃSKI
Współpraca Agnieszka Prokopowicz.
Podpisy pod zdjęciami pochodzą od redakcji.
P.S. Maestro dał mi kiedyś przepis na spaghetti a la Pavarotti (mówił, że to danie odchudzające). Porcja dla czterech osób: 3 puszki tuńczyka w oliwie, 1 puszka drobno pociętego anchois, 1 puszka soku pomidorowego, 1 puszka pasty pomidorowej, 2 łyżki oliwy kukurydzianej, 1/3 szklanki posiekanej drobno cebuli, sól czosnkowa i półtorej szklanki startego parmezanu. Makaron musi być koniecznie al dente (lekko twardy). Całość należy posypać pietruszką, podawać z czerwonym winem. Przyrządzałem to danie wielokrotnie, było pyszne, ale oczywiście nie muszę dodawać, że wcale po nim nie schudłem. Pavarotti też nie.