Nie stać nas na fantazje w rodzaju ,,Avatara” - rozmowa z Janem A.P. Kaczmarkiem

„Kiedy mieszkałem w Polsce, głęboko wierzyłem, że film jest niższym rodzajem sztuki. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego bije się brawo po premierze. Jakim cudem, za przesuwający się pasek filmu, otrzymuje się oklaski”? – zastanawia się Jan A.P. Kaczmarek, kompozytor i zdobywca Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel”. Rozmawia Anja Laszuk, korespondencja z Los Angeles.
/ 10.03.2010 01:03
„Kiedy mieszkałem w Polsce, głęboko wierzyłem, że film jest niższym rodzajem sztuki. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego bije się brawo po premierze. Jakim cudem, za przesuwający się pasek filmu, otrzymuje się oklaski”? – zastanawia się Jan A.P. Kaczmarek, kompozytor i zdobywca Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel”. Rozmawia Anja Laszuk, korespondencja z Los Angeles.

Minęło 20 lat, od kiedy mieszka pan na stałe w Los Angeles. Jako kompozytor osadzony w dwóch rzeczywistościach, jakie dostrzega pan różnice w muzyce filmowej?

Rynek amerykański jest bardzo duży i różnorodny. Niektóre gatunki, wielkie filmy akcji, fantazje w rodzaju „Awatara” tworzy się praktycznie tylko w Stanach. Normą jest globalna dystrybucja. Nie stać nas na fantazje w rodzaju ,,Avatara” - rozmowa z Janem A.P. KaczmarkiemTo stwarza kompozytorom z jednej strony nieporównywalne z żadnym innym krajem możliwości, a z drugiej strony jest źródłem równie nieporównywalnej presji. Muzyki w filmie jest z reguły znacznie więcej niż w Europie. Bywa, że w pogoni za emocjami wypełnia się nią każdy centymetr. Czasem jest jej aż zbyt dużo. Kompozytor bardzo precyzyjnie pisze do każdej sceny, synchronizuje muzykę z obrazem. Jego decyzje mogą być później kwestionowane, ale to on ustanawia ten pierwszy ład.


Jak jest w Europie?

W Europie i w Polsce następuje powolna amerykanizacja stylu pracy. To dotyczy zwłaszcza młodszych twórców. Jednak ciągle przeważa tradycja, jednej wyrazistej myśli muzycznej, tematu który się powtarza. Czyli pewien minimalizm. Czasami skutek jest fantastyczny, a czasami nawet przy bardzo ciekawym materiale tematycznym muzyka sprawia wrażenie niedopracowanej. Przyczyną może być za niski budżet na muzykę, zbyt krótki termin, błędne decyzje montażysty, który często „bawi się“ muzyką bez udziału kompozytora, albo to kompozytor za wcześnie uznał, że muzyka jest już gotowa, a nikt nie zaprotestował.

Na przykład?

Żadnych przykładów. Nie wskażę nikogo palcem. To nie moja rola.

W pewnym sensie rynek amerykański zadecydował o tym, że pochłonęła Pana muzyka filmowa. Hollywood połknęło Pana.

Kiedy mieszkałem w Polsce, głęboko wierzyłem, że film jest niższym rodzajem sztuki. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego bije się brawo po premierze. Jakim cudem, za przesuwający się pasek filmu, otrzymuje się oklaski? Tak naprawdę zawodowo zająłem się filmem dopiero w Los Angeles. Zobaczyłem jak intensywnie się tu pracuje, jak nieprawdopodobna jest etyka pracy. Każdy film robi się tak, jakby był ostatni albo najlepszy na świecie. Teraz rozumiem te oklaski.

Na czym jeszcze polega siła amerykańskiego kina?

Siła amerykańskiego kina rodzi się ze zderzenia dwóch energii: reżysera i producenta, a szerzej mówiąc sił twórczych i tych, które reprezentują rynek. W Polsce w ostatnich latach wiele zmieniło się na lepsze, ale tego jeszcze nie ma. Myślę, że brak postaci kreatywnego producenta jako silnego partnera reżysera jest źródłem słabości systemu. Producent zbyt często nie dysponuje odpowiednią ilością pieniędzy, w związku z tym prosi o przysługę reżysera, który prosi o przysługę aktorów. I tak wszyscy razem wyświadczają sobie wzajemne przysługi. W takich warunkach trudno wyprodukować film, który poradzi sobie na międzynarodowym rynku.

Bacznie pan obserwował polski rynek filmowy zza oceanu...

Oczywiście. Był taki moment na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy polskie kino starało się być komercyjne. To nie wyszło. Teraz ludzie szukają własnego głosu, schodzą głębiej, propagują istotne wartości społeczne. To jest pozytywne, ważne i potrzebne, tylko za często robią to bez energii i jednostronnie. W tym jesteśmy podobni do reszty Europy. Jeżeli film podejmuje ważny temat społeczny czy polityczny jest sukcesem, jeśli zdobędzie możliwie dużą widownię. Natomiast jeśli oglądalność sięgnie dziesięciu, pięciu czy dwóch tysięcy widzów, jego skuteczność jest żadna. I to jest słabością. Nie tyle sam kierunek, co sposób w jaki się to robi.

Podczas pobytu w Polsce i pracą nad muzyką do „Quo vadis” stwierdził pan, że polskie kino jest w stanie przedzawałowym. Podtrzymuje pan ten pogląd?

Jest dużo lepiej. W szczególności ostatni rok był udany. Polskie kino nie jest już tak oderwane od życia. Zamerykanizowaliśmy się w tym sensie, że uważniej obserwujemy i rozumiemy otaczającą rzeczywistość. Dotąd lepiej poruszaliśmy się w świecie symboli. Nie będziemy w stanie robić wielkich filmów akcji, wielkich widowisk, bo nas na nie nie stać i nie mamy zaplecza. A więc musimy pisać lepsze realistyczne scenariusze, lepsze dialogi. Trochę narzekam, ale generalnie mam wielką sympatię do polskiego kina. Jak to się mówi, jestem notorycznym patriotą.

To znaczy?

To znaczy, że szanuję polski talent i zawdzięczam Polsce wszystko w sensie fundamentów intelektualnych i emocjonalnych, bazy podstawowej, na której zbudowałem sobie całą resztę. Nie mniej widzę słabości kraju i jako człowiek, który mu sprzyja, chciałbym, żeby Polska była silna w każdej dziedzinie. Stąd mój krytycyzm.

Wspominał pan, że na początku swojego pobytu w Stanach zachowywał się arogancko. Ameryka uczy pokory?

Moja droga była dosyć dramatyczna i trudna. Jak każdy polski artysta, który tu przyjeżdża bez konkretnego projektu, zostałem zdeklasowany. Nagle z pozycji uznanego artysty w moim kraju, z własną, silną publicznością i reputacją, stałem się nikomu nieznanym i niepotrzebnym kompozytorem, który do tego jeszcze nie bardzo wiedział, co chce robić. Myślałem, że będę kontynuował pracę Orkiestry Ósmego Dnia, ale okazało się, że to muzyka zbyt trudna i depresyjna dla Amerykanów. Szczególnie tu, w Los Angeles.

Dlatego zrezygnował Pan z kameralnej Orkiestry Ósmego Dnia na rzecz teatru amerykańskiego?

Orkiestra istniała dwanaście lat i po tym czasie byłem odrobinę zmęczony pewnym monokierunkiem mojej pracy. Początki w Stanach były ogromnym wyzwaniem, przygodą, z całą egzotyczną otoczką. Najpierw pracowałem w teatrze, co było dla mnie naturalnym przedłużeniem pracy w Polsce. Polski teatr jest mocarstwem w porównaniu z amerykańskim, mogłem więc występować tutaj z pozycji siły. Amerykanie mają tę dziedzinę słabo finansowaną, a przez to w dużej mierze przed artystą nie otwierają się takie możliwości, jakie są w Polsce.

Ale właśnie w Polsce narzeka się, że teatr ma kłopoty finansowe.

Teatr amerykański jest jeszcze mniej finansowany niż polski. Porównując z amerykańskim jest super finansowany. Wszystko proporcjonalnie się zmienia. Cały świat stacza się w tym samym kierunku, czyli coraz mniej wyższej kultury, a więcej komercji. Oryginalna muzyka, nie mówię już o orkiestrowej, ale kameralnej, jakakolwiek żywa nuta, nawet nagrana na taśmie, jest prawie niespotykanym luksusem w teatrze amerykańskim. W ogóle nie ma takiego kierunku jak w Polsce, czyli teatru bardzo wizualnego, mało słów, a dużo się dzieje. A właśnie ten teatr dawał kompozytorowi zawsze najwięcej satysfakcji.

W teatrze amerykańskim słowo jest aż tak ważne?

Potwornie ważne. W polskim – symbol, metafora. W Stanach: realizm, różne jego odmiany i transformacje postaci są podstawowym kierunkiem, co też jest w pewnym sensie siłą tego teatru i tej kultury. W Ameryce nabrałem szacunku do realizmu jako kierunku w myśleniu i sztuce. Jako Polak byłem zbyt skłonny do uniesień, romantyzmu, i wielkich tajemniczych gestów. To mnie uskrzydlało. Za oceanem zrozumiałem, że słabością Polski, jako państwa i społeczeństwa, jest nieumiejętność widzenia rzeczy takimi, jakie są, tylko tworzenie wygodnej iluzji, fikcji. Ta nieumiejętność sprawia, że również polski film nie jest tak silny jak by mógł.

Dlatego postanowił Pan mieć swój wkład w rozwój polskiej kinematografii i stworzyć warsztaty twórcze dla młodych ludzi, na wzór amerykańskiego Sundance Instytut Roberta Redforda?

Instytut Rozbitek ma służyć rozwojowi ducha i praktycznych umiejętności. Nie ograniczy się tylko do młodych talentów. Ma działać między pokoleniami: młodzi dają entuzjazm, pasję i świeżość, a my – doświadczeni, mentorzy mamy pomóc im przejść przez zasadzki, jakie zastawił na nich dzisiejszy rynek artystyczny.

Jest pan człowiekiem renesansowym.

Życie jest fascynujące, świat jest bogaty w idee, więc dlaczego robić tylko jedną rzecz? Rozbitek tworzony jest w tym celu, aby kształcić ludzi świadomych siebie i świata. Oprócz muzyki, filmu, teatru interesuje mnie wiele innych rzeczy: polityka, ochrona środowiska, zdrowa żywność bez GMO, idea silnego państwa. Spotykam ludzi, głównie młodych, którzy są niechętni takim państwowotwórczym wysiłkom, celebrowaniu czegoś, co wzmacnia państwo. Mają do tego nieufny stosunek.

Ta nieufność, to scheda z poprzedniej epoki.

Na pewno. Sceptycyzm jest potrzebny, ale w zdrowych dawkach. Dużo ważniejsze, by nie zabrakło idealizmu.

Napisał pan już dzieło życia?

Zawsze uważałem i uważam nadal, że jeszcze nie.

Nagrodzony Oscarem „Marzyciel” nim nie był?

Może to „Marzyciel”, a może inny utwór. Wolę wierzyć, że najlepsze jeszcze przed mną. Inne myślenie podcina skrzydła.

Jan A.P. Kaczmarek – polski kompozytor na stałe mieszkający w Los Angeles. Światową sławę przyniósł mu Oscar za muzykę do filmu „Marzyciel” z charakterystycznym chórem chłopięcym w tle. Wcześniej został dostrzeżony za sprawą znakomitej ścieżki dźwiękowej do „Niewiernej” Adriana Lyne'a. Skomponował muzykę do takich filmów jak „Spotkanie”, „Całkowite zaćmienie”, „Quo vadis”, „Kto nigdy nie żył...”, „Wojna i pokój”, „Bracia Karamazow” czy „Dzieci Ireny Sendlerowej”. Niepokorna dusza. W liceum założył zespół rockowy, potem jazzowy, pisał także dla szkolnego teatrzyku. Pierwotnie myślał o karierze dyplomaty, wybierając studia prawnicze, potem postawił na awangardowy Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego, by wreszcie odnieść międzynarodowe sukcesy z kameralną Orkiestrą Ósmego Dnia. Był znanym szkolnym krasomówcą, o którym mówiono „Jan złotousty”. Po 1989 r. zamieszkał na stałe w USA. Jest założycielem Instytutu Rozbitek w Poznaniu, zajmującego się organizowaniem życia kulturalnego, oraz członkiem Polskiej Akademii Filmowej, Europejskiej Akademii Filmowej i Amerykańskiej Akademii Filmowej przyznającej Oscary, najbardziej prestiżową nagrodę na świecie w branży filmowej.

Wywiad był publikowany na łamach tygodnika „Przegląd”.

źródło: Materiały prasowe

Redakcja poleca

REKLAMA